Pawełek: „Egzotycznie z MAN.UTD”

Autor Redakcja 4 (komentarze)

Po uwagach Czytelników niecierpliwie oczekujących na kolejne odcinki wspomnień Pawełka z przełomu lat ’80 i ’90, publikujemy dalszy ciąg.  Znajdziecie w nim m.in. kolejne perypetie bohaterów „Koroniarzy w Sto(L)icy”. Tradycyjnie sugerujemy, by osoby wrażliwe na dosadność języka autora odpuściły sobie tą lekturę. Pozostałych do niej zachęcamy :)

Redakcja

__________

 

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych była wśród Legionistów taka mała zajawka na Chelsea Londyn. Pamiętam, że jak odwiedzał mnie na Strefie Brat Tomasz ze swoimi koleżkami z Bródna ? ostro byli tym faktem zajarani. Mnie też się nieco ten klimacik udzielił, mocno trzymałem kciuki za angielską reprezentację ? ale jak kiedyś w Głosie Ameryki usłyszałem o Polsce kilka pozapiłkarskich, lekceważących wypowiedzi angielskich historyków ? jakoś mi ta sympatia bardzo szybko stopniała, a w sercu utkwiła mocna zadra.

Potem niby upadła komuna, na Legii zaczęło być niewesoło, ale piłkarze zdobyli Puchar Polski i rozpoczęli rywalizację w Pucharze Zdobywców Pucharów. Ten okres kojarzy mi się z dwoma, o ile to można tak nazwać, piosenkami. Otóż któregoś wieczoru w Dzienniku Telewizyjnym ogłoszono, że wylosowaliśmy szkocki Aberdeen. Po jakichś dwóch godzinach Iwan z ekipą – już darli między blokami ryje: ?Aberdeen ? skur-wy-syn!!!. Dołączyłem do nich, polało się trochę alku… ? Pojedziemy z nimi! ? zapewnialiśmy się nawzajem… Ale jak przyjechał Aberdeen ? to byliśmy na takiej szprycy, że na luzie niemowlęta by nam wpierdol spuściły.

Podobnie było z Sampdorią. Podwórkowe śpiewy: Italia Italia ? to kurwy i genitalia! Sampdoria Genua to kawał pizdy i chuja! Była też wersja ?nie sięga Legii do chuja? ? co znaczyło, ze cenimy ją ciut wyżej niż przed laty Inter Mediolan, co to sięgał nam jedynie do kolan… W każdym razie ponapinaliśmy się jak stąd na słońce ? i… w dniu meczu było tak samo jak poprzednio.
Jakoś szło ku wiośnie i ciepło się zaczynało robić ? pada wiadomość: trafiliśmy na Manchester!!! Nie ma inaczej ? Man United przyjeżdża do Warszawy!

W temacie zgód była wtedy lekka anarchia ? tu Lechia ? tam Pogoń… ale jakby nie było na Łazienkowskiej okrzyk ?Chelsea London!? ? wyraźnie ustąpił zawołaniu ?Manchester United!?…

Tego meczu nie mogłem się wprost doczekać. Pamiętny angielskiej ignorancji wobec mojej Ojczyzny poprzysiągłem sobie w duchu ? że sam skurwieli trafię ? nawet jakby nasi z nimi zgodę zrobili. Dobry angol ? to martwy (a przynajmniej obity) angol… Z tegoż powodu obiecałem sobie, że żadnego zaprawiania na okoliczność tej imprezy nie będzie.

Dzień czy dwa przed tym wielkim piłkarskim świętem ? siedziałem sobie z Popielem ?pod Prusem? i łoiliśmy delikatnie browarki. Podbił do nas ?DD? ? koleś z Dziennikarki (obecnie znany dziennikarz sportowy) ? podłączył się pod browarek ? i pokazuje nam świeżo nabyty bilecik na mecz. Ponieważ był łaskaw nadmienić, że wejściówki rozchodzą się konkretnie, postanowiliśmy z Popielem działać. Wbiliśmy się w 195 i pojechaliśmy do mnie na Strefę po kase. Przy okazji na miejscu spotkaliśmy Fiszerzynę. To był taki koleś spoza filmu, ale lubił wypić i bywał agresywny. Fiszerzyna legitymował się akurat litrową śliwowicą o voltażu nie mniejszym niż sześćdziesiąt procent. Zrobiliśmy tą flachę częściowo u mnie na kwadracie ? resztę w drodze na Legię ? i tak nieźle już trafieni z plecaczkiem pełnym piwa i ciśnieniem na Anglików – stanęliśmy pod kasami na Łazienkowskiej. Kolejka jak mur chiński ? ale Fiszerzyna wypatrzył w tłumie jakiegoś znajomka. Chłopak ten – już ?witał się z gąską?- i dzięki refleksowi Fiszerzyny ? za chwilę wszyscy mieliśmy już wjazdówki w kiermanach. Postanowiliśmy się koleżce odwdzięczyć ? oferując mu gratisowe wejście w pulę do piwa. Jako że wtedy na Legię można było bez kłopotów wejść o każdej porze ? postanowiliśmy rozpić temacik na Krytej. Przeszliśmy przez bramę ? idziemy ? a tu słychać śpiewy: ?Glori glooori Man United!!!? Co jest?! ? Patrzymy ? a tam sześciu gości w czerwono-białych barwach, w najlepsze prowadzi libację. Wpinamy się do nich ? przycinka ? ich sześciu, dwie butle łyskacza i kilkanaście pełnych Tuborgów. Ilości puszek już opróżnionych nie liczyłem…
Jesteśmy już przy nich ? zuważają nas: – Ooo Legia Warsaw! ? jakiś typ wręcza mi flache z Walkerem. Wziąłem łyk, zatelepało mną ? a typisko otwiera Tuborga, podaje mi z tekstem ? It?s better to drink mixted… Miał rację… Płomień wojny ? jakoś we mnie przygasł. Nie wiem o czym z nim łamaną angielszczyzną nawijałem ? chłopaki też się jakoś zintegrowali z pozostałymi ? minęła chyba godzina… wrzaski: my ?Legia? oni ?Glori glori?… Wychlaliśmy wszystko ? razem z naszym piwem, które angolom dziwnie wykrzywiało pyski. To mi się nie spodobało, ale głupio było kręcić aferę ? jak opiliśmy się ich trunkami za frajer. Nagle podchodzi do mnie jeden z nich ? w łapie trzyma swój szal i palcem wskazując na mój sza(L)iczek wyraża chęć zamiany. Podobne sceny dzieją się wokół mnie. Nasza trójka ? że aboslutnie nie ma mowy: NEVER! Zaczynają się jakieś nerwowości- i ten co się chciał przed chwilą ze mną mieniać ? klepnął mnie z otwartej w czoło. Stałem rząd wyżej niż on ? niemal jednocześnie pociągnąłem go lewą do siebie ? wyprowadzając z prawej solidną bombę. Koleś pofrunął w dół ? a ja ze zdziwieniem odkryłem, że pozostałych Junajtetów ? masakrują moi kolesie. Dwóch ?obcych? już leży – Popiel biega za jednym z kosałą, a na kolejnym Fiszerzyna sprawdza jakość swoich ?rumunów? krzycząć ?Kill England!?.

Nagle, jak zwykle w porę, pojawiają się psy. Widzę jak zachodzą Popiela ? ten leci w moją stronę ? to ja zrywa w dół. Skaczę przez rzędy ? i przede mną jest ta przerwa na trybunach, gdzie kiedyś pod Krytą były szatnie… Odmierzyłem… pierrrdut!!! Wpadłem centralnie do środka tej szczeliny… Chwilę pozostawałem bez jaźni… Otwieram oczy ? Jezu… żyję… Psy się chyba przetoczyły ? ale łeb rozbity i coś piekielnie kłuje mnie w kurczowo zaciśniętej pięści. Rozprostowuję dłoń ? i ukazuje mi się śliczny kwadratowy znaczek Manchesteru. Rozkminiam… pewnie jak złapałem frajera za kurtkę i posłałem strzała ? ta przypadkowa zdobycz została mi w ręku…

Pozbierałem się ? widzę Fiszerzynę. Wołam go ? ten podbija ?  Chcesz? ?pyta ? i podaje mi szal Man United… ? Tego z Kielc to złapali. Chujowo bo kosy nie wyrzucił… Wiesz co krzyczał ten typ co go kopałem? Że nie są Anglikami, tylko fan klubem Manchesteru z Budapesztu…

– Pierdolisz… Węgrzy?! ? nie dawałem wiary
– Tak piszczał… Powiedziałem mu po polsku ? że trzeba było w domu siedzieć…

Wyszliśmy na Trasę Łazienkowską. Fiszerzyna w zdobytym szaliku, ja z tym znaczkiem ? idzie jakaś młoda ekipka naszych. Doskakujemy do nich: – Are You Legia fans? Do you want to fight?! Spłoszeni nie podjęli wyzwania? Kręcimy bekę? Dosyć wrażeń ? wracamy na Strefę?

Popiela po odebraniu scyzoryka i ostrym przepałowaniu ? psy puściły po kilku godzinach…

Szalik z Diabełkiem ? spłonął tego samego wieczoru na naszym podwórku…

Pawełek

 

 

Pawełek: Koroniarze w Sto(L)icy cz. 3 

Niżej trzecia część ?Opowieści z dawnych lat?. Przypominamy o dosadnym języku Autora ? osobom wrażliwym sugerujemy odpuszczenie tej lektury.

W miarę powiększania się sterty butelek i puszek ? Marta tak kombinowała, żeby znaleźć się jak najbliżej Popiela. Z Ogonem wymienialiśmy porozumiewawcze spojrzenia ? z cichca kręcąc beke… Miała dziewucha niekłamaną słabochę do różnej maści przystojniaczków ? a jakby nie było ? Popiel był troszkę taki nieco z żurnala wycięty. Po kolejnym piwku w oczkach Martusi pojawił się – znany dobrze niektórym ? błysk zwiastujący początek rui… Pierwsze dyskretne ruchy ? właśnie zostały wykonane ? i nagle bach! Na ziemie spod kurteczki Popiela wyleciał pistolecik. Ogon ? jakby anioła zobaczył: – kolcik nasz kurwa kochany! Ile miechów ja go w grabi nie miałem…
?M? lekko wyrwany z alkoholowego letargu, nie za bardzo rozkminia sytuację ? Odjebało ci kurwa, mówi… Giwere taszczysz ze sobą jak my tu zgodę robimy???

Mirozja leży posikany ze śmiechu… ? Zaraz ma tu wjechać Widzew ? jajcuje… – Może się przydać…
– Jaki Widzew, kurwa ? ?M? już wyraźnie zmęczony… ? A ty, Ogon co tak się jarasz tą spluwaczką???
Ogon patrzy na mnie ? No co ty, Pawełek ? nie opowiadałeś im akcji Starzyka?!
– No nie… Mówię
– Ja pierdolę, panowie… ? Ogon wyraźnie nabiera życia… ? A cóż to był za motyw…!
Kurwa… siedzimy sobie z Pawełkiem na Strefie tam za tą górką. Męczymy kratkę małego Faxa, ale jakoś zimno się zrobiło ? więc poszliśmy do mnie… Mieliśmy wrzucić jakąś szamę ? dzwoni telefon. To Starzyk szuka Pawełka, żeby mu oddał Ładę. Najebani już troszkę byliśmy, ale Plac Unii niedaleko ? zawiezie się furę. I tak mieliśmy ją oddać wczoraj… No chuj, dojechaliśmy, brzęczymy domofonem ? cisza…
Nie no ? nawijaj im to koleżko, bo mnie gardło boli…
Na samo wspomnienie już telepały mną brechty… Jak to miałem w zwyczaju przed poważnym zadaniem ? wziąłem solidny łyk ? i pociągnąłem bajerkę…

– Taaak… ale po kolei… W drodze zatrzymaliśmy się wcześniej na Puławskiej pod Michaelem Badre, gdzie kupiliśmy tuzin Adelscotów (takie piwo z whisky, którym zapijaliśmy się oporowo) i tak uzbrojeni stanęliśmy w bramie przy Chocimskiej przed tym domofonem… Klikamy w guziczek ? nic. Idziemy w podwórko ? w oknach zajarane ? co jest? No dobra ? chwyciłem specjalistycznie drzwiczki za klameczkę i … przepisowym szarpnięciem ? wyjebałem zamek. Włazimy po schodach na górę ? jakaś muzyka… O! Drzwi chawiry Starzyka uchylone ? no ładnie -klimacik ala ?07 zgłoś się?…

Nieśmiało wchodzimy ? widzimy ślady jakiejś orgii. Na podłodze skotłowany materacyk z kocem, różowe gacie jakiejś dziwki, na stole dwie puste butle po gorzale…

Idziemy do drugiego pokoju ? jest Starzyk. Zawinięty w kołderkę ? śpi jak zabity. Obok wyra ledwo napoczęty łyskaczyk… Ok.?a… norma…
Ogon go szarpie ? E… mistrzuniu, jesteśmy…
Starzyk otworzył nic zdawało się nie widzące oczy ? Co jest, co jest ???
– No jak ?co jest?… Bryke ci przywieźliśmy…
– Brykę? Jaką brykę?
– Twoją, kurwa… Ładę… Dzwoniłeś godzinę temu…
– Jaaaa???

Zdziwienie Starzyka tak mnie rozbroiło, że aż usiadłem rażony bólem przepony.
Ten tak uniósł się, podparł na łokciu ? Hmmm, a gdzie jest Jola?

– Jaka Jola, człowieku?
– No Jola… już wiem, potrzebowałem furę, bo chciałem ją zabrać do Remontu…
Ogon doznał załamki ? Durniu, do Remontu masz dziesięć minut spacerkiem ? a jak nie – to nie mogłeś jej, kurwa, zawieźć taryfą ???
– Nooo… chyba mogłem…

Patrzę ? Starzyk jakoś szybko wraca do realu. Chłopina zafrasował się nieco… ? To jak poszła w pizdu, to ja zapraszam Was! Idziemy!

W tym momencie coś mnie tknęło, żeby może z nim nie iść, ale chęć spontanicznego baletu przeważyła. Starzyk wziął szybką kąpiel, wypachnił się jakimiś ?pewexami?, wyjął z szuflady giwerę ? i zakrzyknął ? Jadziem!
Oczywiście, a jak inaczej ? podjechaliśmy furką. Zaparkowałem na Polnej ? i wbijamy się do środka. Starzyk miał tam jakieś swoje ścieżki ? więc bramke pokonaliśmy gratis. Potem rozpoczął swoje polowanko na dupy, a ja z Ogonem przebiliśmy się do baru. Kto bywał wtedy w Remoncie ? wie, że klimat tam był niekserowalny. Nocny klubik na w pół podrzędny – studentki, bananowcy, waluciarze, złodziejachy i w chuj szemranej młodzieży plus śniadocerzy obcokrajowcy.

Musiało być jeszcze wcześnie, bo załapaliśmy się na końcówę ?Warszawskiego?. Siedzimy, łoimy… Leci czwarty obrót flaszeczkami ? zaczyna już ?być dobrze?.

Ogon przyciął jakichś araboli… ? Patrz, kurwa, jakie brudasy ? pogadamy z nimi…

No jak nie… Podbijamy do nich jak akurat zajmowali miejsce w sąsiednim barku. Ja we flyersiku ? postanawiam zagrać film ?na skina?. Biorę typa za ramię ? i coś tam, że Legia Warszawa, White Power ? i pytam skąd są – po angielsku. A ci, jeden przez drugiego, bardzo łamaną polszczyzną ? że są studentami z Algierii i że się napijemy ? oni stawiają. Myk ? i już mieliśmy nalaną szklanę łyskacza. No to po bombie ? jeb!

Jak te patafiany zobaczyły jak się u nas pije whisky ? zaniemówili.Ogon na to do nich ? Tu mam w Rivierze kolegę… Na ostatnim piętrze… Wiecie, obrotny jest ? może dziewczynki jakieś, teges??? Macie kaskę? Śniedziakom oczy się zapaliły ? Tak tak, yes yes… dżjewtrzynki… Super…! Patrzę na Ogona ? kurwa, co on świruje ? ale ok.?a ? gramy dalej.

Szukam po sali Starzyka… Jest. Siedzi z dwoma wynegliżowanymi gówniarami i już jednej majdruje łapą przy kolanie. Podchodzę ? E, Starzyk, gubimy się na trochę z Ogonem, ale wrócimy. ? Dobra dobra ? Starzyk już na półodbiorze i z cipami w ślipiach ? Weźcie ode mnie tylko to, bo już najebany jestem i mogę przekombinować…

Po tych słowach wyjął centralnie zza paska kolta ? i na oczach wszystkich mi go podał. Wziąłem giwerę bez słowa i zaraz oddałem Ogonowi. Ten schował ją za parkanik i mrugnął do mnie ? Bardzo dobrze. Przyda się jak nic, he he! Wyłazimy z tymi Arabami ? i zaraz wbijamy się do Riviery. Szatniarka coś strzela z nosa, ale Ogon ją pacyfikuje i kitramy się do windy. Ruszamy na piętnaste piętro…

Coś tam gadamy ? wtem ? myk ? tuż przed metą Ogon zatrzymuje windziore między piętrami ? Algieria, kurwa, Kadafii?! A wy kurwy terroryści jebani! Dawać szmal bandyci ? I… chwytając mocno za szyję – przykłada przerażonemu kolorowi spluwkę do skroni. Odruchowo sięgnąłem do kieszeni ? szczęk sprężynowca, robie drugiemu to co Ogon ? kosa przy szyi – i jadę: – Słyszeliście co kolega powiedział? Kasa!

– Ja nic nie mam… nic nie mam ? Ten mój na to.

Śniedziaki przeszli na arabski, czy jakiś tam – w każdym razie ichniejszy. Za moment ten zniewolony przez Ogona sięga za pazuchę i wyciąga portfel. Wziąłem, kazaliśmy im być cichutko i wyszliśmy z windeczki za pomocą awaryjnego otwierania drzwi.
Oczywiście jak ostatni kretyni ? wróciliśmy na dół do kanjpy… Przeglądamy zdobycz: ponad sto dolców, sporo złotówek, jakieś wizytówki…

– Kurwa, Ogon ? co myśmy zrobili, ja przepraszam…
– No nie wiem ? tak jakoś wyszło… Ale dobrze się zesrali, nie ?
– O ja pierdole…

Nie zdążyliśmy nawet dobrze mord zanurzyć w świeżo zamówionych drinach ? lecą kutasy z bramkarzem. Akurat na sali powstał jakiś kocioł ? więc dopadł mnie samotnie ten co wyskoczył z kaski. Pociągnąłem go do siebie i błyskawicznie wcisnąłem do grabi ten portfel. ? Masz tu, kurwa wszystko. Nic nie zginęło… Leci ten drugi ? z łapami. Uchyliłem się, złapałem za te czarne włoski ? i jego nosek zgrzytnął mi na kolanie. Biegnie bramka, patrzę ? Ogona już niosą. ? Spokój! Spokój kurwa! Sam wyjdę! – Drę się do nich. -Zjazd! Ale już! Pcha mnie w stronę wyjścia taki wielki bamber… I tą scenę zobaczył Starzyk…

? Co jest?! Zaraz! Zostaw go! To moi ludzie!

Stoimy z Ogonem na zewnątrz. Za chwilę na bramce w Remoncie jakieś zamieszanie… Niedowierzam ? wywalają Starzyka ? a ten jak jakieś rozjuszone zwierze: – Kuuurrrwaaa, kuuuurrrwaaa!!! Mnie?! Wojna!!! Bramkarze zamknęli wejście na klucz i stoją przy szybie. Starzyk ? rzuca się w stronę Ogona ? wyrywa mu zza spodni giewrkę ? podbiega do tych drzwi wejściowych z poprzyklejanym od wewnątrz mordami bramkarzy ? przytyka lufę do szyby i… trrrach!…

Na szybie powstał taki grafitowy okrąg o średnicy z pięćdziesięciu centymetrów… Drzwiczki się uchyliły i bramka otwiera ogień z pistolecików, które przy naszej giwerze wydają z siebie takie słabiutkie, śmieszniutkie: pach, pach… Starzyk stoi niewzruszony w kłębach dymu, przeciera usta zewnętrzną strona dłoni ? wsadza im nogę między te drzwi i… jeb jeb jeb… wypierdala w nich cały bębenek… Bramka padła… Zrobiło się naprawdę gorąco. ? Do wozu! Zrywamy się! ? krzycze. Ogon jakoś ogarnął Starzyka i lecimy w strone Łady. Wtem wybiega za nami potężny ochroniarz, który jakoś ocalał… Pamiętam taki kadr: ten tur leci, Ogon robi jakiś zwód i podstawia mu nogę ? a ja w mgnieniu oka – ładuje mu w ryj dechą, która sterczała z kosza na śmieci ? jak próbował się podnieść… Już nie wstał. Cała akcja mogła trwać trzy sekundy…

– Kurwa, dobre dobre… ? Przerwał mój monolog ?M?. Otwórz sobie piwo chłopaku! Ja pierdole! Lepsze klimaty jak u nas na Herbach!
Sięgnąłem po browca ? Martusia już leciała z Popielem w ślimaka…
– No i co…? I co było dalej…? ??M? wykazuje gotowość do wysłuchania dalszej części nawijki…
– Ooo, panie… ? uśmiechnąłem się ? Jeszcze się działo…

_________________________________

Już mówię… dopadliśmy do naszej Łady. ? Gdzie jedziemy? Pytam… ? Jedź pod Universam… na drinka jeszcze zajrzymy ? mruczy Starzyk. Mieścił się tam wtedy jeden z najbardziej hardkorowych banditen-barów, gdzie zawsze panował towarzyski niby-luzik, ale niechby tylko jakiś przybysz z zewnątrz spróbował zaszumieć… Za moment byliśmy na miejscu. Wychodząc z auta ? czułem już wyraźnie jak z mózgu robi mi się helikpoter… Idziemy na pięterko do tego barku ? kurwa, no nie może być… Zamknięty. Schodzimy z powrotem ? szukam kluczyków do bryki ? wcięcie… Co za schiz jakiś… Wracam się ? nigdzie ich nie ma.

– Baranie boży! ? Słyszę Ogona… -Zobacz!
Podchodzę do samochodu – ale film… kluczyki są w stacyjce ? a fura zatrzaśnięta. Starzyk posługując się wyrażeniami na k. ch. i p. -wlepia mi żółtą kartkę ? a ja najchętniej wsiadłbym w Pałac Kultury ? i wystrzelił się w kosmos. W końcu łapiemy taryfę, żeby pojechać po zapasowy komplet kluczy. Wbijamy się do taxy, ruszamy ? a gazem od nas jebie po maksie… Ogon zaczyna bawić się pistoletem. Coś tam się gimnastykuje, w końcu mówi: – Pawełek, skopsaj tą kosałę, bo bębenek się zatarł i łusek nie można powyciągać… Taryfiarz zgarbił się ciutke ? a Ogoniasty odpalił moją sprężynkę i ostrzykiem dłubie te łuchy… Taxiarz widzi to wszystko w lusterku, pociąga nosem ? Panowie to z akcji jakiejś jadą, co? ? Tak… ? bełkocze już Starzyk… ? Pogotowie Gazowe… Usunęliśmy awarię… Do końca drogi pytań już nie było…

Weszliśmy do Starego po te drugie kluczyki. Zgredzik na widok wyrka ? padł bez pożegnania w barłóg – Ogon zgarnął z szuflady porcyjkę nabojów i siatę naszego Adelscotta ? i już tylko we dwóch wróciliśmy na Grochów. Odpaliliśmy Ładzianke ? i sącząc ten boski specyfik dotarliśmy bez przeszkód na Ursynów. Zatrzymuje się pod jednym z bloków ? Ogon, wysiadka…Późno jest… Kończymy balecik… Ten tak na mnie patrzy… w jednym ręku giwera, w drugiej piwko ? na facjacie szatański uśmieszek… ? Spatroluj jeszcze okolicę ? mówi… Ruszyłem, jadziem ? na jednym z przystanków czeka na nocnika jakaś dość rozhukana grupka jakich wiele o takiej porze. Wiecie… śmietnik im przeszkadza, coś tam kopią… ? Zawijaj! ?rzuca komendę Ogoniasty. Wykonałem ?ju-terna? i stanąłem półtora metra od tej hałastry. Ogon opuścił szybkę i pierdut! Bach bach!!! w nich z kolcika. Spierniczali ? w totalnej panice ? jak robactwo – każdy w swoją strone… Dobry film ? nie ma jak chwilowi woziciele, w dupe jebani bohaterowie jednej akcji. Kręcimy beczkę ? i jedziemy dalej. Pustki jak styczniowej nocy na plaży w Jastarni… – Zawracaj! ? słyszę… Patrzę ? na przystanku siedzi jakiś typina w pozycji zwiędłego tulipana… ?Ogon, co ty, daj mu spokój… ?zaczynam…

– Dobra, Pawełek ? luzuj ? chłopak jeszcze zamarznie ? a tak to go rozgrzejem…

Kurwa, co to była za scenka… Na zgaszonych światłach wtaczam się w zatoczkę… Ogon odkręca szybkę i jak James Bond na pięknie wyprostowanej rączce ? mierzy w tego typka… Ten gościu, tak nie przymierzając za wiele, miał może z pięćdziesiąt lat. Pewnie zachlał gdzieś w okolicy i akurat – w oczekiwaniu na transport – go zmogło. Zdaje się, usłyszał szum silnika i z nadzieją, że to nocny ? otworzył oczy. Zamiast upragnionego autobusu ? ujrzał wycelowaną centralnie w siebie lufę… Ludzie! Żebyście zobaczyli jego twarz i sposób w jaki spierdalał… Jego kończyny zapieprzały w powietrzu niczym śmigła, przy czym kolo zdawał się w ogóle nie dotykać ziemi. Bez kitowo przebił wszystkie scenki Strusia Pędziwiatra razem wzięte… Jeden wielki mega wiatrak ? jak Boga kocham… Ogon w ataku histerycznego śmiechu w ogóle nie nacisnął na spust…

Kiedy myślałem, że już wystarczy i jechałem na nasz parking ? mój współtowarzysz ekspedycji oddał, tak dla zasady ? strzał w stronę przejeżdżającej obok nas taksówki, bo jak stwierdził ? od chuja dziś na nas złotówy zarobili ? a że w życiu nie ma lekko – muszą pożyć w jakimś stresie. Taryfiarz okazał się jednak twardawy, bo zaczął coś do nas bluzgać i błyskać światłami. Miałem już wszystkiego serdecznie dość, a że nasza Ładzianka była dobrze podrasowana ? postanowiłem w trybie pilnym się oddalić. Chłopina dysponował jakimś Polonezem ? więc próbując nas gonić ? wiele wskórać nie mógł. Zgubiłem go za czwartym, czy piątym zakrętem ? po czym ogłosiłem definitywny fajrant.
Kolejny dzień to była niedziela. Ekipa podwórkowa zaczęła aktywność dopiero pod wieczór ? ja i Ogon również. Doszedł do nas Ma(L)ita ? i we trzech wybiliśmy się do sklepu. Kupiliśmy kartonik ?XXXX? ? rozpoczęliśmy szprycę. Zaraz przypomniało mi się, że trzeba oddać Starzykowi wózek, żeby miał czym w poniedziałek do arbajtu pojechać ? więc pojechaliśmy ? robiąc tradycyjny przystanek u Michela Badre. Domofonu nikt jeszcze nie naprawił, wchodzimy na górę ? pukamy, stukamy, walimy, dzwonimy ? nic… Pewnie jeszcze gdzieś się łajdaczy ? poczekamy. Poszliśmy na taki skwerek w kwadracie Chocimskiej, Spacerowej i Goworka ? który od niedawna nosi nazwę Tarasa Szewczenki. Wtedy tak się nie nazywał, nie było tam pomnika ukraińskiego wieszcza ? i mówiło się po prostu, że się idzie ?za domek?. Zatem rozbiliśmy za domkiem małe koczowisko, dołączyło do nas dwóch miejscowych znajomków ? i zagraliśmy klasyczną uliczną przeplatana śpiewami sławiącymi Legię ? pijatykę… Zrobiło się późno ? sprawdziliśmy ? Starzyka dalej nie ma. Postanowiliśmy oddać mu furę rano… Jednak o świcie telefon nie odpowiadał…
I znowu: Ursynów ? Plac Unii ? walenie do drzwi… Starzyk jaki był taki był ? ale roboty by nie odpuścił… Ocho…! Pewnie się porobiło…

– Ogon, bierz ode mnie fajerę ? poszukamy go.
– A gdzie go chcesz teraz szukać? Od razu dajemy na Wilczą…
– Mówisz…? To jedź… najwyżej potem się pomyśli…

Parkujemy pod mentownią, dopijam piwo ? i wyłazimy z wozu. Wbijamy się do środka ? Ogon nie zdążył jeszcze japy z pytaniem otworzyć ? uchylają się jedne drzwi po lewej stronie ? i… wychodzi skuty kajdankami Starzyk w asyście dwóch psiaków. Mrugnął do nas porozumiewawczo, żebyśmy się gubili ? i zniknął za rogiem. ? No ładnie, mówię… ? Zajebał kogoś, albo jakąś dupę po pijaku udusił… Chujowo…
Zawinęliśmy się na Strefę… Postanowiłem odespać zaległości. Z wieczora dostajemy cynk, że Starzyk jest już na powietrzu. Sam do nas przyjechał po brykę i nawija co go spotkało. Kluczem do rozwiązania zagadki okazały się dwie sprawy. Po pierwsze ? jak nas wyjebali z Remontu ? w szatni tegoż klubiku najspokojniej w świecie wisiała sobie katanka Starzyka z jego prawem jazdy w kieszeni i tym samym ? adresem. Po drugie: jak Ogon i ja wychodziliśmy od niego z mieszkania ? drzwi do chawiry były zamknięte tylko na klamkę… No i Starzyk obudził się o szóstej rano, we własnym wyrze ? szarpany za ramię przez psy… Przeszukali mu kwadrat robiąc konkretny rozpierdol, nagana nie znaleźli ? ale zawinęli go ? i rozpoznanego przez trzech bramkarzy ? posadzili…
Na Wilczej przesłuchiwała go taka pani oficer. Przedstawiała mu zarzuty i informowała co w jego sprawie zostanie skierowane do prokuratury…

Traf chciał, że w następny piątek wybraliśmy się do nowo otwartego pubu na MDM-ie. Knajpa dość droga była, ale jak na tamte czasy szykowna ? i złaziło się tam sporo szukających wrażeń dziewczyn. Siedzimy sobie ze Starzykiem ? bajerzymy zupełnie o niczym ? nuda. Zeszło mnóstwo wódy pod browar ? w końcu ja już nie piłem, a Ogon i Starzyk rozpoczynali proces resetacji. Łykają, łykają… ? Patrz, jak niezła mamuśka przy barze! Zauważa Ogoniasty… Patrzę ? siedzi bardzo dobrze zadbana czterdziestka, może nawet niecała… ubrana przyzwoicie, acz z elementem prowokacji… i sączy jakiegoś drina. Starzyk tak ją obcina, świdruje oczkami…

? Ja pierdolę ? mówi.. ? To moja pani oficer!

No i zaraz do niej polazł. Jak zobaczyłem , że ta baba pozwoliła mu się przysiąść ? i na blat wjechały kolejne napitki ? to szczena zaczęła mi opadać. Tymczasem rozkręca się jakiś dancing, wyhaczyłem jakąś fajną maniurę ? i widzę, że Starzyk z panią władzą ? też nie próżnuje. Za chwile znowu oboje lądują przy barze. Kolejne lufy… Zabawa nabiera tempa…

Właśnie już spałem przy stoliku jak odtrąbiono odwrót – Pawełek, pobudka, jedziemy ? taxa czeka! Wychodzimy ? patrzę a do taryfy kitra się z nami przedstawicielka resortu spraw wewnętrznych… Nie no ? mamo ratuj…

Lądujemy u Starzyka w domciu ? na stół z lodówki idzie wszystko co się da ? i zrobiła się nawet całkiem przyzwoita kolacja. Oczywiście łyskacz i piwo leje się po maxie ? a nikt się nie oszczędza. Nie wiem ile tak siedzieliśmy, poszła jakaś muza ? Starzyk w tanach z psiarą ? i nagle rozkminiam, że on tak dyskretnie lecz zdecydowanie wysterowuje panią oficer via przedpokój ? do sypialni… Po chwili za nimi zamknęły się drzwi…

Ogon już spał na fotelu w systemie na jamnika. Więc otworzyłem ostatniego browca i zaległem na kanapie. W magnetofonie skończyła się kasetka i zapanowała kompletna cisza. Piwko mi się prawie kończyło, już łapałem drzemki ? a z sypialni zaczyna dochodzić coraz wyraźniejszy szelest… I to mnie zaintrygowało… Wstałem, osuszyłem butle i nasłuchuję…

– Aaaach, ooojjj, – słyszę psiarę… Jezu, czego ja tu jestem świadkiem…???
– Uuuujjj jak dobrze ? już bez osłon leci pani oficer… Szelest zamienił się w wyraźny łomot… jadą tak z piętnaście minut, dwadzieścia ? i to na pełnym ogniu… Nie wiem ile czasu minęło ? bo już pomału mnie to zaczęło nudzić.
– Starzyk! Za zabicie policjanta jest KaeS!!! ? wrzeszczy, całkowicie już rozbudzony i uchachany Ogon. Skręcamy się ze śmiechu… Za ścianą życie ustało…

Nad ranem zamiast eleganckiej reprezentantki władzy – zobaczyliśmy kompletnie zajechaną i najebaną szmatę z rozmazanym makijażem i anarchistyczną fryzurą. Starzyk kazał jej się ubrać, dał jej dwieście marek i kazał spierdalać. Na jej niezbyt wyraźny protest wydał dobroduszne przyzwolenie: – No dobrze już dobrze… Przyjdź w piątek!
Dopiero zaczynała się sobota…

Przerwałem nawijkę, bo znów stan mego gardła przypominał Saharę. ?M? popłakany ze śmiechu? ? Kurwa, przecież tego nawet w żadnym filmie nie było!
– No nie było ? wiadoma rzecz Stolica! ? mówie. -A dasz wiarę, że sprawa się na tym zakończyła ? i nic nie zostało skierowane do prokuratury?
– Ja pierdolę… ??M? kręci łbem… ? O ja pierdolę…

Do akcji wkracza Marta ? dobra, chłopaki ? zimno już mi ? kwadrat mam wolny zapraszam! Powoli zaczęliśmy się zbierać. Od tego gadania całkowicie wytrzeźwiałem. Kielcuchy robią między sobą jakąś zrzutę. Widząc ile jeszcze mają hajsu ? się przeraziłem… Poszliśmy do sklepu…

————————————-

ŁKS ŁÓDŹ

Połowa lat osiemdziesiątych. Jestem na Mazurach nad jez. Roś jakieś 11 km od Jańsborka ? przemianowanego przez komunistów po 1945 roku z przyczyn z logiką sprzecznych na Pisz.
Pojechałem tam, wysłany przez rodziców – niby pod opieką mojej babci ? w rzeczywistości przez dwa tygodnie pobytu – babulinkę widziałem po góra 30 minut dziennie…
Był tam taki ośrodek wypoczynkowy Elbudu ? o wdzięcznej nazwie ?Energetyk?. Taki bolszewicki standardzik: czteroosobowe domki bez wygód, wspólny kibel w lesie, namiotowe poletko…

W jednym z takich domków mieszkało czterech chłopaków, mniej więcej dwudziestoletnich, odreagowujących służbę wojskową, czy coś takiego…
Jak było w tamtych czasach ze zdobyciem browaru ? już gdzieś, kiedyś pisałem… ale nie było takiej możliwości, żeby go nie skołować. Miałem ok. piętnastu wiosen i taką przypadłość (a przez te niemal dwadzieścia lat nic się nie zmieniło), że jak dobrze pochlałem ? to nie zważając, że jest lipiec i ze trzydzieści stopni ? owijałem się ręcznej roboty, ponad dwumetrowym sza(L)iczkiem.

No i owi kolesie bardzo szybko mnie wyczaili. ? Oooo Legia Warszawa, proszę proszę ? co to małolat ? nie dygasz się w takie kolory przystrajać…
Ja, że nie dygam i skąd w ogóle są. A oni na to: Łódzki Klub Sportowy… i jeden nuci ?Dnia 3 grudnia roku pamiętnego, zabiła nam Legia kibica łódzkiego…” I biorą mnie w tak zwany kwadrat.
Dopiero teraz cokolwiek do mnie dotarło. Faktycznie – starsze chłopaki coś kiedyś na podwórku opowiadali o takim bidaku w pociągu… No nie klawo…
Taki najbardziej postawny z nich o ksywce, powiedzmy Grabarz ? tak na mnie patrzy i pyta:
– A czy ty to nie jesteś wnuczek takiego pana Piotra? On się z moim zgredem tu kolegował ładnych parę lat temu…
Skojarzyłem szybko ? fakt. Dziadka już wśród żywych nie było, ale twarz tamtego faceta znałem. Wymieniliśmy z Grabarzem parę zdań w stylu ?czy ty ? to na pewno ty? ? i jak się okazało, że znamy się w sumie od momentu wchodzenia na stojąco po szafę ? napięcie zelżało.
Zaprosili mnie do ich melinki na buteleczkę piwka ?Warmiak? służącego za popitkę do Baltic Vodka, pogadaliśmy trochę, zważyłem się jak świeże mleczko i odbiłem cholera wie gdzie…

Nie widziałem ich potem parę dni, a w międzyczasie upatrzyłem sobie taką miejscową kelnereczkę o dość ziemniaczanej twarzy, acz z okrągłą dupcią i fajnie sterczącymi cyckami ? będącą obywatelką nieodległej wioski o wdzięcznej nazwie Kocioł Duży. Robiłem do niej takie niefachowe jeszcze podjazdy, ale w rezultacie umówiłem się z nią na jeden wieczór, kiedy to w sąsiednim ośrodku miała być organizowana dyskoteka. Tam mieliśmy się spotkać.
Tegoż dnia nie mogłem się doczekać wieczornej pory. Żeby dzień zlecial jak Kukuczka ? zacząłem się wzmacniać. Poszło takie rumuńskie winko, potem parę piwek… Trafiłem jeszcze na znajomków z gorzałką… Nadszedł wreszcie wieczór. Disco już trwa ? ja dopiero się budzę. Coś mnie, kurwa, mija? Myślę ? Ale co?… Ja pierdole! ? olśnienie – Miałem być na tej zabawie…
Owijam się sza(L)iczkiem ? i lecę… Wpadam do takiego megabaraku, tam takie trójkolorowe światełka, gra muzyczka… i zjechała się cała lokalna kawalerka. Ktoś potrącił mnie barkiem już na wejście, zaraz jakieś spojrzenia… mnie nie trzeba było za wiele podpuszczać ? stanąłem na samym środku tego bajzlu i: LEEEGIAAAA WARSZAAAWA!!!

Tak ze trzech to ruszyło na mnie od razu. Krótka szarpanka, ktoś dobrze wycelował ? leżę… I w tym momencie już widzę jak za pomocą swoich chamskich bucików zamienią mnie zaraz w ścierwo ? jak zupełnie niespodzianie – zaczynają się rozgrywać sceny znane mi wcześniej tylko z legendarnego filmu ?Wejście Smoka?. Ku mojemu szokowi nikt mnie nie leje, a chamy fruwają po ścianach… Patrzę ? a to moje eŁKaeSiaki tak elegancko zamiatają tymi burakami obiekcik… Zrywam się im pomóc ? i coś (chyba kopniak w łeb) pozbawia mnie przytomności…

Budzę się na zewnątrz w jakichś jałowcach. Widzę z niewielkiej odległości jak pod tancbudą stoi gazik z napisem ?Milicja?, wielu wsioków nie jest w stanie złapać pionu, a eŁKaeSiaki w komplecie ? kręcą ze mnie beczkę… ? Bojowy jesteś małolat, nie ma co… Żebyś jeszcze czasami myślał… he he he…
Poszliśmy się napromieniować. Okazało się, że Grabarz i Marulek służyli w jakichś tam ?beretach?. Pozostałych dwóch ? to dobra szkoła uliczna. Podobno jak dobijali ostatnich wioskowych, Marulek wziął moje zwłoki pod pachę, nie zapominając o leżących obok, tym razem ocalałych okularach ? i wyniósł mnie jak kłodę na z ?góry upatrzone pozycje?.

No cóż ? z mojej randki z kelnereczką nic nie wyszło ? ale za to z tymi fajterami piłem i balowałem jeszcze wiele razy. I nie żałuję – opowieści z kibicowskich szlaków mieli takie – że mimo iz małolat byłem – nie zamieniłbym ich na żadne ruchanie…

Na pamiątkę dostałem od Grabarza znaczek z godłem ŁKS-u. Wtedy była to jeszcze biało-czerwono-biała chorągiewka… Miałem go później kilka razy wpiętego w kurtkę na Łazienkowskiej. Wzbudził parę razy ?ożywienie?, ale nic złego z tego powodu mnie nie spotkało…

A tych Charakterniaków z Łowicza, jak mnie pamięć nie myli, już więcej nie spotkałem.

=========================

Żabole

Lato 1989 roku spędzałem z doborową ekipką w Mielnie. Mieliśmy hajsu od metra ? zatem zabawa trwała od rana do świtu z małymi przerwami na przerwy w życiorysie. Przy okazji poznaliśmy sporą grupę miejscowych, oddanych fanów miejscowego Saturna, którzy w stanach upojenia wznosili okrzyki w stylu: ?Mordy rozwalim, kutasom z Gwardii Koszalin!? ? co nam się bardzo podobało.
Owi kolesie tak się z nami zżyli, że jak musieliśmy wracać do Warszawy ? jeden z nich o ksywce Sklepik ? zabrał się z nami. Teoretycznie ten chłopaczyna przyjechał do nas z powodu sympatii do Legii, jaką zapałał wskutek obcowania z nami – w rzeczywistości jednak przyczyną numer jeden ? była nastoletnia blondyneczka, Martusia z mojej Strefy? w której się on nieprzytomnie zabujał.
W Warszawie, Sklepikowi nie szło w sprawach sercowych, więc komarował u mnie, codziennie zaliczając reset w budce z piwem ?Watra? przy Dworcu Południowym. Był z nami na meczu na Łazienkowskiej, brał udział w jakimś dzikim podwórkowym megapijaństwie zakończonym ogniskiem z okolicznych ławek i interwencją odpowiednich służb ? w końcu wystrzelał się z kasy i już miał wracać do siebie ? jak spotkaliśmy Martę, która oznajmiła, że chce jechać na najbliższy wyjazd do Zabrza… Sklepik pewnie zobaczył w tym wszystkim swą ostatnią szansę i pojechał z nami…
Na początku ? wyjazdowy standardzik: lekka wódeczka, zakrętasy z kanarami, pociągowa anarchia ? nic ciekawego. Potem pojawiło się paru gości z Zagłębia i znaczna część wysiadła w Sosnowcu, resztę ekipy przechwyciły psy na następnej stacji ? a my w dziewięć osób, porozrzucani po składzie, wysiedliśmy sobie w Gliwicach ? celem spokojnego popiwkowania.
Poruszamy się po tej mieścinie na luzie jak po swoich rejonach, ale kiedy, jako najstarszy, wszedłem na zwiadzik do takiej zadymionej żuler-budy, gdzie dawali kuflowe ? szybko się okazało, że trzeba mieć się na baczności. Troszkę się działo w tych Gliwicach. W każdym razie po nieudanej akcji na Stara wiozącego skrzynki, z jak się okazało pustymi butelkami po piwie ? umościliśmy się w jakiejś wyludnionej restauracji z fontanną, skąd po skonsumowaniu niezłej dawki full-lajta ? ulotniliśmy się na ?trzy ?cztery!?.
Nie niepokojeni przez nikogo ? żółto-niebieską rzeźnią ? dostaliśmy się do Zabrza. Po drodze jeszcze tylko się okazało, że Sklepik nie dogada się z naszą blondi… Wysiadamy na dworcu rozproszeni, barwy pokitrane ? bez kłopotów mijamy poli/milicyjną sukę ? wchodzimy po schodkach na Aleję Trzeciego Maja i idziemy w stronę Roosvelta…
Nagle w ułamku sekundy widzę taki kadr: jeden gamoń od nas niesie coś w reklamówce, na której jest pokaźny herb Legii ? a z bram po drugiej stronie ulicy ? wysypuje się, wyposażona w pasy grupa łysych ? leci z wrzaskiem w naszą stronę… Nasza młodzież spierdala, a Marta, z którą szedłem na samym końcu, łapie mnie za rękę, a następnie obejmując z całych sił, zanim cokolwiek zajarzyłem ? zamyka mi usta cudownym pocałunkiem…
Miękko mi się w kolanach zrobiło, bo ładniutka gówniara była, ale nie wiedziałem, że do tego tak smaczna… Wataha hanysów przewaliła się obok nas i… zostaliśmy sami w obcym mieście… Marta ? jak gdyby nic się nie stało ? ciągnie mnie za rękę ? Zbierajmy się, daleko do tego stadionu? Mnie mowę odebrało, wydobyłem tylko z siebie, że już blisko ? i poszliśmy. Tymczasem Sklepik z jakimś małolatem zwiedzali Zabrze w przyśpieszonym tempie gonieni przez dwóch konkretnych Żaboli. Biegną przez jakieś zaułki, uliczki, parkany ? nagle scena jak z filmu: tory kolejowe i zbliżający się pociąg. Sklepik ciągnąc naszego młodziaka za mankiet w ostatniej chwili przeskakuje tuz przed lokomotywą, a kiedy cały skład towarowca przetacza się – czeka na swych prześladowców z kawałkiem znalezionego metalu w grabi… Hanysy nacierają ? a on, mizerota, że pożal się Boże ? odprawia ich odmownie kilkoma sprawnymi pociągnięciami. Z malutkim sprzętem, co prawda, ale kto się tym wtedy przejmował. Potem dopiero się, chłopak, przyznał, że uprawiał jakieś azjatyckie ekstrawagancje i miał w tym rewelacyjne wyniki. No cóż ? można się w życiu naciąć ? nie ma to tamto… Równolegle z Martą ? docieram pod kasy. Stajemy w jednej z kolejek, gdzie bilety sprzedawano z zaparkowanego Żuka. W oddali słychać jakieś zamieszanie. ? Tam są chyba nasi! Może jest tam Sklepik ? idę sprawdzić! ?krzyknęła Marta ? i pobiegła w tamtą strone… A ja sobie stoje w tej kolejce i chuj mnie strzela, że coś mnie podkusiło z tymi Gliwicami… Nagle podchodzi do mnie dwóch kolesi: – Skąd jesteś?! Tego już było dla mnie za wiele… Opętało mnie wisielcze poczucie humoru: ?Zduńska Wola, – mówię i… sam się z tego na głos śmieję… Doskoczyło jeszcze dwóch czy trzech, chwycili mnie ? i jak na krzyżu ? rozpostarli na płocie… ? Dawaj sza(L)ik! ? Nie mam, kurwa! ? Oddaj, bo jak znajdziemy to nie przeżyjesz… Taaak… Kiedyś były modne takie tureckie kurteczki z dużą ilością kieszeni i odpinanymi rękawami… I taką, szarą katankę ? wtedy miałem na sobie… Hanyski wiskają mnie zacięcie… Odpinają kieszeń, w której mam złożoną małą flagę i na niej na górze na wierzchu położone klucze od mieszkania…. Zamarłem… a oni zobaczyli te klucze i… zapięli tą kieszeń z powrotem… a zaraz puścili mnie i zapowiedzieli rychły łomot w szerszym wydaniu. O ja pierdolę ? co za lamusy… Po tej odprawie celnej przeszedłem ze dwieście metrów dalej wzdłuż płotu stadionu im. Adolfa Hitlera ? patrzę stoi grupka nielatów od nas, otoczona wianuszkiem lokalnych… Jeden z naszych płacze, że mu hanysy brata ukradli i nie oddadzą, dopóki go nie wykupi za gorzałę ? a on tylko na chwilę wyszedł z domu z małym na spacer… Nie wiem skąd ? dołącza do nas Marta, a zaraz potem Sklepik. Niepokoi mnie to, że nikt nic nie wie o losach Brata Tomasza… Hanysy próbuja być dla nas nie mili: – Poczekajcie… jak tu był niedawno Ruch ? to im tak dojebaliśmy… a psy nic nie reagowały. Dostaniecie tak samo… Wśród tych kopaliniarzy był gość o ksywce ?G? (jak jeden z Robin Hooda). ?G? zauważył, że nasza blondi chce zajarać ? nikt nie ma fajek ? więc poczęstował ją papierosem. Zaczynam z nim nawijać ? tak jakby nieprzystająco do zaistniałej sytuacji, kiedy to miał nastąpić rychły lincz ? coś tam o wyjazdach, o awanturach, o Warszawie ? w końcu stanęło na Widzewie… ? Tych kurew to nienawidzę z całych sił. Najbardziej ? oznajmia ?G?. Dla mnie RTS też był wtedy negatywnym numerem jeden ? więc stwierdziłem, że w tym punkcie ? to się z nim zgadzam całkowicie… Zaraz potem rozmowa zeszła na zupełnie luzackie klimaty, ?G? coś zaczął świrować do Marty – ta mu coś wesołego odpowiedziała… A wianuszek węglarzy tężeje… No i nagle, ku naszemu zdumieniu ?G? odwraca się do tej całej hordy, podnosi prawą dłoń i krzyczy: -Ej! Odsunąć się ? to są moi znajomi z Warszawy. Są w porządku!. Widać wpływowy był ? bo się hanyski rzeczywiście odsunęły… Ja mu mówię, że musimy wziąć naszych młodziaków ? a on na to do nas ? Dobra, wszyscy za mną, proszę… Co za film to był ? ja przepraszam… Poszliśmy sznureczkiem za nim, on nas przeprowadził jakąś bramką poza jakąkolwiek kontrolą ? a potem na tyłach ichniejszej krytej, krzycząc do swoich ??z drogi ? Legia idzie!? podwiódł nas prawie pod nasz sektor… Na koniec wymienił się z Martą adresami, poprosił mnie, żeby mu na pamiątkę przysłać znaczek Legii ? przybiliśmy piątala ? i sobie poszedł… Pamiętam, że jak weszliśmy na nasz sektor, niektórzy patrzyli na nas jak na UFO i pytali jakim cudem żeśmy się dostali… Przy okazji znalazł się Brat Tomasz, który nigdy w życiu tyle już co wtedy się nie nabiegał… A potem to Cyzio strzelił na 1:0, mecz zakończył się remisem. Tuż po ostatnim gwizdku dostałem jeszcze solidnie, od jakiejś niebieskiej mendy, pałą ? i wreszcie wróciliśmy do Stolicy, odpuszczając (oczywiście nie wszyscy) balecik w Sosnowcu… Na pamiątkę po tym wyjeździe pozostały mi: potężna sina pręga na plerach i smak tego niebotycznego pocałunku… A ten znaczek wysłaliśmy ?G? po dwóch dniach ? jednak nie mam pojęcia ? czy do niego dotarł…

****

Kwiecień – druga połowa lat osiemdziesiątych (dokładnie nie zajarzam), w okolicach Polska – Grecja, przegranym na wyjeździe 0:1…

W każdym razie ? Kraków

Gdzieś tak w marcu tamtego roku ? ogłoszono nam w liceum, że pod koniec kwietnia ? jedziemy na klasową wycieczkę do Krakowa.
Bardzo nam się ten pomysł spodobał ? i błyskawiczne rozpoczęliśmy do tejże przygody przygotowania…
Ugadany, a nawet zwaflowany z nami szkolny cieć ? udostępnił nam w szatni taki kantorek, gdzie umieściliśmy gigantyczny stelaż, będący własnością Barana ? do którego cały czas ktoś z nas dokładał jakąś flaszeczkę…
Jak przyszedł moment przedwyjazdowej zbiórki ? i wyjścia spod szkoły na Centralkę ? to, jak Boga kocham, we trzech tego stelażyka nie mogliśmy bezproblemowo unieść…
Do tego miałem przy sobie siateczkę ?Warszawskiego?, zakamuflowanego między jakimś ciuchami…
Ponieważ były to czasy, że przed pierwszym maja ? już na tydzień przed tym wątpliwej jakości wydarzeniem ? dekorowano w Warszawie niektóre budynki ? na okoliczność wyjazdu do ?paszczy lwa? – zaopatrzyłem nas w czerwoną flagę, na której ciemnozieloną, acz bijącą po oczach farbą wygryzmoliłem: ?LEGIA WITA WIEŚ?
Jeszcze przed szkółka ? zrobiliśmy po parę piwek, i po krótkim marszu ? znaleźliśmy się w pociągu, który ruszył…
Jak już ruszył ? rozpętały się apokaliptyczne sceny, których świadkiem był góra trzynastoletni wtedy Brat Tomasz (załapał się jakoś półoficjalnie z nami) ? i pewnie on pamięta to dziś najlepiej…
Co by tam nie nawijać ? dziesięć butelek wódki ? na mniej więcej pięciu ? było pustych po niecałej godzinie… Pamiętam jedynie, że razem z Marym ? zaliczyliśmy przemarsz przez cały skład w barwach i… obudziłem się w naszym przedziale z informacją, że za kwadransik wysiadamy…
Na dworcu w Krakowie, na jednego z naszych ? czyli niektórym z Was znanego już Kozę ? miał czekać dziadek. Dziadek Kozy był z Kraka, mieszkał na Azorach ? a Koza (alias Koziu) wiózł mu jakieś buty.
No i scenka wyglądała tak: Koziu wychodzi z wagonu ? zaliczając mega orła, gubi te buty, które nie wiedzieć czemu trzyma osobno, a nie w jakiejś siatce ? po czym zbiera się jakoś ? i jak nie przymierzając lunatyk ? idzie przed siebie z jaśniejącymi oczami jak jupitery, oraz z rozdziawioną gębą, z której wydobywa się dźwięk radości debila ? czyli coś w stylu: ?ułaaaaa…?
Mija jakby obcego – pewnego staruszka, który zdezorientowany woła za nim: – Andrzejku, Andrzejku…!!! … po czym łapie chwilę orientu, coś bełkocze, wręcza buty, inkasuje od dziadunia jakiś szmal i … wszystko ? idziemy dalej…
Po krótkim spacerku lądujemy przed schroniskiem PTTK w ścisłym pobliżu Rynku. Jeszcze przed wejściem rozkminiają nas wycieczkowicze z Poznania, którzy coś pierdolą o Lechu, i że nas dojadą. Na razie odprawiamy ich śmiechem i opluciem najagresywniejszego. Potem wmieszały się jakieś nauczycielki… Dziewczyny z naszej klasy są nami załamane…
Zakwaterowali nas na drugim piętrze. Pierwsze co zrobiliśmy ? to wywieszenie naszej czerwonej flagi przez balkon… W amoku dorwaliśmy się do gorzały ? nikt nad nami nie panuje ? po może trzydziestu minutach ? na dole jakieś gwizdy… ? E, kurwa! Warszawiaczki! Chodźcie tu do nas! Czekamy!!!
Wyłażę na balkonik z Baranem ? a tam z dziesięciu starszych od nas Gości…
No ładnie…: WISŁA KRAKÓW…
– Zaraz schodzimy, krzyczę ? i cofam się do pokoju. Patrzę po ziomalach… ? No nie wypada – Mówię – Trzeba iść…
– Dobra, kurwa, zaraz pójdziemy – polej… Rzekł Baran – co wykonaliśmy… Potem rozlałem jeszcze jedną kolejkę, Mary jeszcze jedną i … na dole słyszymy jakiś łomot, wrzaski, bieganinę… Wygladamy przez okno – jeden Wiślak leży, reszty brak – stoją łysi kolesie, w większości, w krótkich skórzanych kurtkach narzuconych na czerwono-białe pasiaste podkoszulki… CRACOVIA…
Jeden z nich spojrzał w nasza stronę – E! Legia! Schować tą szmate i będzie spokój…
Na takie dictum – pokazałem ręką, że spox – i zabrałem nasze płótno do wewnątrz.
Właśnie otworzyliśmy ostatnią flachę (część się stłukła) – jesteśmy w jej połowie – na dole znów dymior. Rzucamy się na balkon – a w Pasiaków – wjechały psy. Na to Baran – rzuca się do swego plecaka – wyciąga giwerę – coś tam na nią nakręca – i strzela w plechy, goniącym Chłopaków, dwóm psom z… pięknej czerwonej racy…
Ja pierdolę – jak oni spierdalali…
Momentalnie stało się jasne – że musimy nasz lokalik opuścić – bo zaraz będzie ciepełko… Udaliśmy się zatem na Rynek. Tam w jakichś delikatesach zaopatrzyliśmy się w grubszą ilość piwka marki „Barbakan” i łoiliśmy to świństwo bez pamięci…
Tak się złożyło, ze trafiliśmy na naszą klasę – która zaraz miała wejść na zwiedzanie do Kościoła Mariackiego. Nasze pełne butelki poutykaliśmy dziewczynom po torebkach i plecaczkach. Mary tuż przed wejściem odstawia pustą butelkę… – Ja jeszcze widzę- Mówi – Ale to końcówka…
Wchodzimy… Cisza jak makiem zasiał… jacyś Niemcy… jacyś Japończycy… W końcu zakonna siostra informuje: Proszę o zachowanie najwyższej powagi – za chwilę nastąpi uroczyste otwarcie Ołtarza Wita Stwosza (czy cóś w ten deseń)…
We mnie demon jakiś wstąpił – nachylam się do siedzącego przede mną Kozła i szepczę mu do ucha: – Koziu, kto jest mistrzem??? – A ten, najebany jak ruski tobół – na całe gardło: LEEEGIAAAAA!!!!!!
Kurwa, co tam się działo… Nasz wychowawca – bielutki, że myślałem, że to jego finał… Jakieś głosy oburzenia: skandal, hańba, wynocha! Nie czekając na rozwój wypadków – wybijamy się we czterech pokładając ze śmiechu… Nasza klasa zaraz też wychodzi. Od wychowawcy mamy kompletny zakaz picia.
Ale dzień w sumie dopiero się zaczął…
Wracamy z Marym do schroniska z całą reszta, ale tylko po to by wziąć nasze sza(L)iczki. Bierzemy je – i z powrotem na Rynek. Na dzień dobry – łapią nas psy, którzy dziwnie szybko odpuszczają sobie nasz temat – zapewniając, że i tak źle tu skończymy… Żeby to sprawdzić – urządzamy śpiewy pod Mickiewiczem… Klik – filmik zerwany…
Nie bardzo wiem jak – ladujemy po Wawelem. Następne kadry jakie odbieram – to rup cup – rup cup – leci w naszą strone dwóch psów… My zrywka w dół na złamanie karku w strone jakichś kamienic… Lecimy przez ulicę: Baran przebiegł, ja za nim, zaraz Mary i słyszymy przeraźliwe „Jeeezuuuu!!!!” i łoskot żelastwa przełamany ostrym dźwiękiem dzwonka… To Koza mało nie wjebał sie pod tramwaj… I nic dziwnego – kto to widział, żeby tramwaje były niebieskie??? Chłopak – pełnoprawnie – mógł nie zauważyć…
Biegniemy – obcinka – chyba luz – zgubieni… Wpadamy na jakieś podwórko – a tam kilku gości gra se w kosza… Na nasz widok przybierają gotowość bojową, a nikomu niepotrzebna już piłka – pach, pach… turla się w kąt. Skumałem, że Mary i ja jesteśmy cały czas w barwach… Najwięcej prztomności umysłu zachował Baran: -Co się kurwa gapicie?! Legię goni milicja! – I trrach w nich z giwery racą…
Lecimy dalej… Jęzor mam już u kolan – patrzę jesteśmy pod naszym schroniskiem. Piękny przpadek – nie ma co, bo za nic nie jarzyliśmy już w tej geografii… Rozemocjonowane dziewczyny – opowiadają nam, że jak śpiewaliśmy na Rynku przez jakieś pięć -dziesięć minut – ta ekipa Cracovii, co była pod naszym balkonem – pilnowała nas, by nic sie nam nie stało…
Od tamtych dni – do niedawna – Craxę darzyłem ogromnym szacunkiem, a wręcz sympatią…
Tymczasem mecz naszej Repry miał być o 19-stej, czy jakoś tak – w każdum razie wieczorem. Zamiast iść z naszą klasą na spektakl do Teatru Starego – postanawiamy się udać na transmisję do Kozłowego dziadka na Azory.
Tak też robimy…
Jako jedyny z nas, ponoć, zorientowany w topografii Krakowa ? Koza ? pełnił rolę naszego przewodnika. Mieliśmy już dosyć wybuchów ? więc sza(L)iczki zostały u dziweczyn. Wbiliśmy się w autobus linii ?C? kursującym na trasie Azory ? Nowa Huta. Jedziemy, jedziemy ? pytam ? Koza ? jesteś pewien, że wszystko gra? – Tak tak, spoko… Już niedługo… Patrzę na jego ryj ? coś niepewny się zdaje… – Panie.. ?Pytam takiego starszego faceta ? Czy to Azory? A on do mnie ze śmiechem ? Nieee… Nowa Huta! Nie wyrobiłem i zajebałem z otwartej Kozłu w łeb. Mary dał mu kopa w dupę ? i było jasne, że jedziemy z powrotem – aż do pętli… Wysiadamy n tych Azorach ? od razu przycina nas jakaś grupka. Wchodzimy do klatki takiego dziesięciopiętrowego bloku ? przed windą podchodzi do nas dwóch: – Skąd jesteście? – Z Warszawy – Po chuj tu przyjechaliście? – Kolega ma tu rodzinę… – Jesteście za Legią? – No… tak… – Pięknie chłopaczki – no to poczekamy tu na Was… Super… Ale na razie – wbijamy się do dziadków Kozy. Starowinki takie zasuszone, skromniutkie… a my oczywiście najebani, rozhukani… Przed meczem leciał Dziennik (coś jak dziś Wiadomości). I taki motyw – pokazują wytrzeźwiałkę – i dają info: ?- Ten adres znają wszyscy warszawscy pijacy…? Na to Mary: – Kolska 2 przez 4… W TV głos kontynuuje ?-…Kolska 2 przez 4…? Ja rechocze jak głupi, a dziadkowie Kozy, skurczyli się jeszcze bardziej… bledną i milkną… Chyba oprócz ?do widzenia? nic już potem z siebie nie wykrztusili… Podali nam bigosik, Koza wymusił do niego na nich jakąś flaszkę… i pooglądali sobie staruszkowie meczyk wśród naszych fachowych komentarzy typu: podaj mu chuju, co robisz kurwo, sędzia pierdolony, jebać… itp. Przegraliśmy 0:1. Żegnamy się, wychodzimy. Z bloku wyłaniam się z Marym. Pusto jak po bombie neutronowej ? ani żywej duszy. Obserwujemy z oddali pętlę ? podjeżdża jakiś autobus, chyba nawet ten ?C?. Cofam się do klatki po Barana i Koze ? lecimy, mówię ? i ostro dajemy z buta… Z pomiędzy bloków wyskakuje jakaś wataha (nastu?), co sił biegnąc w naszą stronę… Dotrzymali słowa ? czekali… To były mikrosekundeczki – wpierdalamy się do tego autobusu ? Baran wrzeszczy ? Ruszaj pan! Ruszaj, bo nas zajebią!!! Kierowca faktycznie ruszył natychmiast, aż się wyjebałem… Łup, bach ? lecą w autobus jakieś przedmioty. Roztrzaskuje się obok butelka… Ja na podłodze… Za nami jakieś krzyki… – W niedziele miałem tu tak samo ? wyjawia nam, wcale nie zestresowany, kierowca… Udało się… Dojechaliśmy do schroniska, gdzie czekały na nas psy… Przesłuchali nas na miejscu, giwery nie znaleźli, bo miała ją jedna z dziewuch… Po godzinie z hakiem się odpierniczyli… Przypomnieliśmy sobie o tych Kolejarzach, co nas próbowali straszyć z samego rana. Siedzieli na świetlicy oglądając jakiś meczyk retransmitowany w telewizorni ? ale jak weszliśmy zaraz sobie poszli… Dziewuchy nadawały nam później, że byli pod wrażeniem naszych wyczynów, które mieli okazje obserwować na żywca… A my, jak na jeden dzionek – mieliśmy naprawdę przeżyte troszke ponad ludzkie możliwości. Do końca wycieczki byliśmy już wzorowymi uczniami…

=====================================

MAN UTD

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych była wśród Legionistów taka mała zajawka na Chelsea Londyn. Pamiętam, że jak odwiedzał mnie na Strefie Brat Tomasz ze swoimi koleżkami z Bródna ? ostro byli tym faktem zajarani. Mnie też się nieco ten klimacik udzielił, mocno trzymałem kciuki za angielską reprezentację ? ale jak kiedyś w Głosie Ameryki usłyszałem o Polsce kilka pozapiłkarskich, lekceważących wypowiedzi angielskich historyków ? jakoś mi ta sympatia bardzo szybko stopniała, a w sercu utkwiła mocna zadra.
Potem niby upadła komuna, na Legii zaczęło być niewesoło, ale piłkarze zdobyli Puchar Polski i rozpoczęli rywalizację w Pucharze zdobywców Pucharów. Ten okres kojarzy mi się z dwoma, o ile to można tak nazwać, piosenkami. Otóż któregoś wieczoru w Dzienniku telewizyjnym ogłoszono, że wylosowaliśmy szkocki Aberdeen. Po jakichś dwóch godzinach Iwan z ekipą – już darli między blokami ryje: ?Aberdeen ? skur-wy-syn!!!. Dołączyłem do nich, polało się trochę alku… ? Pojedziemy z nimi! ? zapewnialiśmy się nawzajem… Ale jak przyjechał Aberdeen ? to byliśmy na takiej szprycy, że na luzie niemowlęta by nam wpierdol spuściły.
Podobnie było z Sampdorią. Podwórkowe śpiewy: Italia Italia ? to kurwy i genitalia! Sampdoria Genua to kawał pizdy i chuja! Była też wersja ?nie sięga Legii do chuja? ? co znaczyło, ze cenimy ją ciut wyżej niż przed laty Inter Mediolan, co to sięgał nam jedynie do kolan… W każdym razie ponapinaliśmy się jak stąd na słońce ? i… w dniu meczu było tak samo jak poprzednio.
Jakoś szło ku wiośnie i ciepło się zaczynało robić ? pada wiadomość: trafiliśmy na Manchester!!! Nie ma inaczej ? Man United przyjeżdża do Warszawy!
W temacie zgód była wtedy lekka anarchia ? tu Lechia ? tam Pogoń… ale jakby nie było na Łazienkowskiej okrzyk ?Chelsea London!? ? wyraźnie ustąpił zawołaniu ?Manchester United!?…

Tego meczu nie mogłem się wprost doczekać. Pamiętny angielskiej ignorancji wobec mojej Ojczyzny poprzysiągłem sobie w duchu ? że sam skurwieli trafię ? nawet jakby nasi z nimi zgodę zrobili. Dobry angol ? to martwy (a przynajmniej obity) angol… Z tegoż powodu obiecałem sobie, że żadnego zaprawiania na okoliczność tej imprezy nie będzie.
Dzień czy dwa przed tym wielkim piłkarskim świętem ? siedziałem sobie z Popielem ?pod Prusem? i łoiliśmy delikatnie browarki. Podbił do nas ?DD? ? koleś z Dziennikarki (obecnie znany dziennikarz sportowy) ? podłączył się pod browarek ? i pokazuje nam świeżo nabyty bilecik na mecz. Ponieważ był łaskaw nadmienić, że wejściówki rozchodzą się konkretnie, postanowiliśmy z Popielem działać. Wbiliśmy się w 195 i pojechaliśmy do mnie na Strefę po kase. Przy okazji na miejscu spotkaliśmy Fiszerzynę. To był taki koleś spoza filmu, ale lubił wypić i bywał agresywny. Fiszerzyna legitymował się akurat litrową śliwowicą o voltażu nie mniejszym niż sześćdziesiąt procent. Zrobiliśmy tą flachę częściowo u mnie na kwadracie ? resztę w drodze na Legię ? i tak nieźle już trafieni z plecaczkiem pełnym piwa i ciśnieniem na Anglików – stanęliśmy pod kasami na Łazienkowskiej. Kolejka jak mur chiński ? ale Fiszerzyna wypatrzył w tłumie jakiegoś znajomka. Chłopak ten – już ?witał się z gąską?- i dzięki refleksowi Fiszerzyny ? za chwilę wszyscy mieliśmy już wjazdówki w kiermanach. Postanowiliśmy się koleżce odwdzięczyć ? oferując mu gratisowe wejście w pulę do piwa. Jako że wtedy na Legię można było bez kłopotów wejść o każdej porze ? postanowiliśmy rozpić temacik na Krytej. Przeszliśmy przez bramę ? idziemy ? a tu słychać śpiewy: ?Glori glooori Man United!!!? Co jest?! ? Patrzymy ? a tam sześciu gości w czerwono-białych barwach, w najlepsze prowadzi libację. Wpinamy się do nich ? przycinka ? ich sześciu, dwie butle łyskacza i kilkanaście pełnych Tuborgów. Ilości puszek już opróżnionych nie liczyłem…
Jesteśmy już przy nich ? zuważają nas: – Ooo Legia Warsaw! ? jakiś typ wręcza mi flache z Walkerem. Wziąłem łyk, zatelepało mną ? a typisko otwiera Tuborga, podaje mi z tekstem ? It?s better to drink mixted… Miał rację… Płomień wojny ? jakoś we mnie przygasł. Nie wiem o czym z nim łamaną angielszczyzną nawijałem ? chłopaki też się jakoś zintegrowali z pozostałymi ? minęła chyba godzina… wrzaski: my ?Legia? oni ?Glori glori?… Wychlaliśmy wszystko ? razem z naszym piwem, które angolom dziwnie wykrzywiało pyski. To mi się nie spodobało, ale głupio było kręcić aferę ? jak opiliśmy się ich trunkami za frajer. Nagle podchodzi do mnie jeden z nich ? w łapie trzyma swój szal i palcem wskazując na mój sza(L)iczek wyraża chęć zamiany. Podobne sceny dzieją się wokół mnie. Nasza trójka ? że aboslutnie nie ma mowy: NEVER! Zaczynają się jakieś nerwowości- i ten co się chciał przed chwilą ze mną mieniać ? klepnął mnie z otwartej w czoło. Stałem rząd wyżej niż on ? niemal jednocześnie pociągnąłem go lewą do siebie ? wyprowadzając z prawej solidną bombę. Koleś pofrunął w dół ? a ja ze zdziwieniem odkryłem, że pozostałych Junajtetów ? masakrują moi kolesie. Dwóch ?obcych? już leży – Popiel biega za jednym z kosałą, a na kolejnym Fiszerzyna sprawdza jakość swoich ?rumunów? krzycząć ?Kill England!?.
Nagle, jak zwykle w porę, pojawiają się psy. Widzę jak zachodzą Popiela ? ten leci w moją stronę ? to ja zrywa w dół. Skaczę przez rzędy ? i przede mną jest ta przerwa na trybunach, gdzie kiedyś pod Krytą były szatnie… Odmierzyłem… pierrrdut!!! Wpadłem centralnie do środka tej szczeliny… Chwilę pozostawałem bez jaźni… Otwieram oczy ? Jezu… żyję… Psy się chyba przetoczyły ? ale łeb rozbity i coś piekielnie kłuje mnie w kurczowo zaciśniętej pięści. Rozprostowuję dłoń ? i ukazuje mi się śliczny kwadratowy znaczek Manchesteru. Rozkminiam… pewnie jak złapałem frajera za kurtkę i posłałem strzała ? ta przypadkowa zdobycz została mi w ręku…
Pozbierałem się ? widzę Fiszerzynę. Wołam go ? ten podbija ?Chcesz? ?pyta ? i podaje mi szal Man United… ? Tego z Kielc to złapali. Chujowo bo kosy nie wyrzucił… Wiesz co krzyczał ten typ co go kopałem? Że nie są Anglikami, tylko fan klubem Manchesteru z Budapesztu…
– Pierdolisz… Węgrzy?! ? nie dawałem wiary
– Tak piszczał… Powiedziałem mu po polsku ? że trzeba było w domu siedzieć…

Wyszliśmy na Trasę Łazienkowską. Fiszerzyna w zdobytym szaliku, ja z tym znaczkiem ? idzie jakaś młoda ekipka naszych. Doskakujemy do nich: – Are You Legia fans? Do you want to fight?! Spłoszeni nie podjęli wyzwania? Kręcimy bekę? Dosyć wrażeń ? wracamy na Strefę?

Popiela po odebraniu scyzoryka i ostrym przepałowaniu ? psy puściły po kilku godzinach…

Szalik z Diabełkiem ? spłonął tego samego wieczoru na naszym podwórku…

——————————–
Możecie ten epizodzik zaliczyć jako c.d. ?Koroniarzy?
——————————–

Acha… Oczywiście w dniu meczu – niczego już nie dokonaliśmy…

===========================

Polonia Warszawa

Jak sięgam pamięcią ? z dawnych lat przypomina mi się tylko jeden Gość, który chodził oficjalnie po Warszawie w szalu Polonii z dumnie podniesioną głową. To była znajomość jeszcze z czasów licealnych. Nazywaliśmy go ?Kolejarz?. Chłopaczyna był charakterny do bólu i mieszkał na jednym podwórku z moim koleżką, Legionistą – Wojakiem ? prowadzącym się według sprawdzonych zasad szkoły gitowskiej. Kolejarz i Wojak ? oficjalnie ? zawsze mieli sobie coś do powiedzenia. Wojak zawsze dogryzał: – Szalik se upierz, bo ci się zielony już w czarny zamienił, he he ?na co Kolejarz odpowiadał niezmiennie ? To spróbuj go wziąć i mi wypierz, cwaniaczku…
Ale to były tylko takie szczypanki. W rzeczywistości Chłopaki mieli ze sobą dobrą sztamę ? przypieczętowaną niezliczoną ilością wspólnych osiedlowych jazd z milicją ? o co, mieszkając w dzielnicy znanej z filmu ?Nie zaznasz spokoju? ? nigdy nie było trudno.
Kolejarz chyba normalnie skończył naszą szkołę, a Wojaka wywalili za wielokrotną recydywke… Potem obaj jakoś zniknęli z horyzontu? a wieści na ten temat krążyły niewesołe.
Po kilku latach obu spotkałem na Łazienkowskiej. Kolejarz stał oczywiście bez barw. W przerwie meczu przybiliśmy piątki, Wojak powiedział coś do śmiechu i… już nigdy ich nie spotkałem.

Drugi Polonista, co nie dygał śmigać w ichniejszym pasiaczku- to (nazwijmy go) Bączek, który miał wątpliwą przyjemność ocierać się o nas przy okazji studiów na Uniwerku. Z tym nie dyganiem ? to może nie do końca tak… Widać było, że afiszowanie się z Polonią wiele go kosztuje, ale… był twardy. Bączek był mały i gruby ? i nawet nasz wydziałowy cherubinek Pietka nie miał by z nim problemów ? zatem, żeby nie było, że ?kalekie bijemy? ? ograniczaliśmy się do okazjonalnego psychicznego terroru, po aktach którego ? nasz czarnoludek przemykał korytarzami z oczami w podłodze.
Raz z Chłopakami ? potężnie pochlaliśmy w szatni ? i rosły nam tendencje agresywne. Popiel, Erde i ja ? wbijamy się do kibla na odlewkę i tak: ja staję koło pisuaru i leję ? obok sika włąśnie Bączek ? a Chłopaki stoją za nim i komentują: -Patrz jaka menda. Co on ma na szyi, kurwa… Wstydu nie ma… ?Erde, jak to jest ? ja jestem z Koronki- a Polonii nienawidzę… ? Cuda się zdarzają… ? Erde na to z bestialskim uśmieszkiem ? Chodź go utopimy w tej miseczce…
Spojrzałem na Bączka. Jakby mógł ? wcisnąłby się do tej odlewaczki i prysnął kanalizacją… Powiedziałem coś głupiego ? padła salwa śmiechu ? i atmosferka przycichła.
Żal mi było tego koleżki po maksie… Jego czerwoną, przerażoną twarz mam przed oczami do dziś… To było naprawdę smutne i – mimo już niezłej alkoholowej palmy- nie sprawiało mi jakiejkolwiek satysfakcji.
Potem jakoś żadnych zaczepek nie pamiętam. Albo my daliśmy luza ? albo on przestał chodzić w szaliku…

Te deklaracje Popiela o jego ?antypolonii? ? to nie była tylko czysta teoria. Pewnego późnojesiennego wieczoru zawieruszył się omotany naszym sza(L)iczkiem gdzieś w Gettcie.
Jako że to taka bardziej czarna okolica ? podbija do niego trzech (inne źródło podaje dwóch) nieco młodszych, dziarsko się poruszających chłopaczków ? i pyta o Legię. ? Co kurwa, nie widać? Jasne że Legia! ? z Popielem nie ma dyskusji… Na takie dictum ? chłopaczkowie przygrypsili coś między sobą, padło hasło ?Polonia? – i przeszli do ofensywy. Popiel niewzruszony ? wypłacił jednemu z otwartej, wyciągnął ?motylka? i po krótkim artystycznym pokazie otwierania noża ? stanął z kosałą w łapie i najczystszą w Rzeczypospolitej Polskiej grypserą ? spytał napastników czy wiedzą co czynią… Młodziaki oniemieli ? Eee… to Ty swój jesteś… widzisz ? kolega wyszedł z poprawczaka… chcemy się jakoś zabawić…
– Taaak? No to przybij małolat skruszke pod skrzydełko zgredzikowi ? i będzie git! ?rządzi będący w śiódmym niebie Kielcuch…
Pogadali jeszcze trochę i każdy poszedł w swoją stronę.
Lenarcik ? taki gościu z Mazur ? który był świadkiem całego zajścia ? stał cały czas pod drzewem, gdzie poszedł się odpryskać ? i bał się ruszyć lub dobyć pary z gęby…

30 kwietnia 1994

Tą datę zapamiętam do końca swych dni. Pojebany dzień był od początku ? wszystko pod górę. Na koniec wieczorem ? śmiertelnie się sciąłem ze swoją lalunią ? zatem zamiast na chatę ? trafiłem do Starzyka. Na stół od razy wjechała połówka ? co nie spodobało się jego ówczesnej damulce, z którą miałem niebotyczną kosę. Skończyło się tak, że zrobiliśmy tą flaszeczkę ? panienka wyłapała od Starzyka w chałape ? i wylądowaliśmy obaj na Starówce.
Siedzimy w jednej z knajp na Rynku ? idzie jakaś rozwrzeszczana grupka. Patrzę ? w tej chałastrze oczywiście bryluje Popiel… Wołam go ? ekipa podbija i po krótkim przetasowaniu Popiel wraz z Lenarcikiem zostają z nami. Chlamy, Starzyk zalicza zwałę i ewakuuje się wstecznie taryfą. Z chuj wie kąd pojawia się przy nas jakiś żołnierz ? i wykorzystując naszą pijacką łaskawość wkręca się do stolika na krzywy ryj. Lecą browarki i ?postoliczna? ? temat zszedł na klimaty kibicowskie. Żołnierzyk z przyjaciela staje się demonem ? Legia?! To kurwy w dupe jebane! Nienawidze!
? Kurwa ?myślę- co za amok! Wstałem i z całej pary wyjebałem mu w miche. Scenka była filmowa ? bo koleś wysypał się z krzesłem, ale jego czapka od munduru znalazła się na stoliku. Dalej ? to już Popiel wkleił mu trochę laczków ? i trza się było zrywać- bo klimacik zaczął interesować kogo nie trzeba. Lenarcik zniknął w knajpie regulować rachunek ? Popiel i ja ? ze świeżo zdobytą wojskową czapką -napruci jak wory – potoczyliśmy się uliczką w stronę pomnika Kilińskiego. Idziemy… ? CeeeeeCeeeeeCeeeeeWuKaaa CeeeeeWuKaaaeeeS LEGIA!!! ?leci ile w nas sił. Dochodzimy do tego pomnika: -Ej! Ciszej tam z tą Legią! ? dochodzi jakoś zza winkla…
– A bo co, kurwa?!
– Bo Polonia tu pije…
– Taaak?! Dawaj Popiel! KaaaeS KaaaeSPeee- chuj Polonia ole!
Co było dalej ? znam bardziej z relacji niż z obrazów własnej świadomości…
Przede mną – nie wiem jak, jakby spadł z nieba ? wyrasta wielki cień ? i widzę tylko wielką pigułe… Bomba – błysk, zgrzyt szkła i…. cisza… Nic nie czuje, nie żyję… Otchłań… Po zawodach…
Popiel pada po krótkiej wymianie ciosów. Wszystko to widzi Lenarcik, który snuł się na swoje szczęście nieco dalej z tyłu.
Ktoś wali mnie z plaskaczy po facjacie… Otwieram oczy ?Jezu… Co to było?!
– Kurwa, Pawełek ? ten co cię zdmuchnął ? miał piąchę jak twój łeb. Myślałem, że cie zabił.
– Jak wypadłem? ?próbuję trzymać fason.
– Buehehehhhh… nawet rączki nie uniosłeś! Zajebał cie jak słupa!
– Gdzie okulary?
– Nie ma ich… Zauszniki ci zostały na pamiątkę, cha cha cha…
Do śmiechu to akurat mi nie było. W blasku latarni mieniły się na bruku rozbite w pył szczątki moich szkiełek. Trochę niecharakternie ? ale sam się prosiłem…
– Kurwa, jak to możliwe do chuja ? Popiel nie może rozkminić… ? Rozjebaliśmy Manchester, a leje nas Polonia… ???
Ale mnie to gówno obchodziło… To ból całego łba, karku i pęknięte oko ? stanowiło prawdziwy życiowy problem.
Po majowych świętach, z fioletwą do połowy mordą – poszedłem do lekarza… Okulistka, świetna skądinąd dupeńka, szczebiocze w niebogłosy ? A kto tak pana urządził?!
Nie miałem lepszego pomysłu: ? Obchodziliśmy Święto Trzeciego maja, proszę pani ? i komuniści nas napadli …
Musiałem jeszcze być w niezłym szoku ? bo większego absurdu nie mogłem przecież wymyślić…

Następnego dnia zawitałem na Uniwerek. Przyciął mnie DD ? i z cwaniackim mrugnięciem podsumował:
– Oooo… Oczko pękło… he he? Co, Pawełek ? jakaś akcja pijacka była?
– Była, była…

No jak nie ? jak tak…

*************************

Tak na oko działo się to dwanaście lat temu w Andrzejki… Melanż u Kozy – mający wiele innych pod sobą. Róg Solidarności i Jana Pawła… niedaleko sądów. Mnóstwo dziewczyn, jakiś zapasowy kwadrat piętro wyżej, wóda i rozpusta erotyczna po maxie… Kosmos…
Koło 23.00. zabrakło piwa… Przeczesuję różne zakamarki – nie ma. W lodówce z osiem butelek wódki – ale to nie za bardzo mój film… Wódeczka nie chętnie… chyba, ze mus… No ale musu nie ma, a jest parę złotych… Próbuję sformować kondukt browarowy, ale wszyscy pokryci świniami aż miło. Moja niunia od godziny śpi – więc rozkiminiwszy, że zostałem na placu boju sam – odnalazłem swój sza(L)iczek, kurtałkę i z sobie tylko zrozumiałym zacięciem – postanowiłem zrealizować marzenie o dotankowaniu się browcem…
Do przejścia miałem odcinek Al. Solidarności do Placu Bankowego. Zimno było kurewsko, więc przeszedłem go ekspresowo. Celem ekspedycji był legendarny warszawski sklep nocny „Rzepicha”. O tym przybytku krążą niesamowite wręcz opowieści… Zawsze coś tam się działo… Nie inaczej też było i tym razem…

Przed sklepem stało trzech (albo czterech) typów. Zakazane mordy, wiejskie jakieś takie – na pierwszy rzut – klasyka z Pizdewki koło Chujowej Górki. Jak koło nich przechodziłem burknęli coś na temat Legii, ja tam im odpysknąłem – i tyle. Stanąłem w dość długiej kolejce, a po jakimś kwadransie zostałem szczęśliwym posiadaczem czterech Królewskich i zapomniawszy o całym incydencie – wychodzę ze sklepu. Buraki stoją – jakiś tekst do mnie i z łapami. Króciutka szarpanka – i jeb… i bach – dwa piwa poszły się pierdolić. We mnie rozpętała się jakaś nadludzka furia – Dobra, sami chcieliście – wrzeszczę – Stójcie tu kurwy – ja zaraz wracam z Chłopakami!!!. Nie wiem czemu – jeszcze przed chwilą byłem pewny, że to kolesie ze stron kraju, gdzie psy chujami wodę piją – teraz wyświetliło mi się, że to KSP…
Nawet nie wiem kiedy znalazłem się z powrotem na imprezce, budzę takiego drągala K. i Godlesia, mojego braciszka ? POLONIA mnie napadła! Wstawać! Chłopaki! Jedziemy z nimi!!! – ale obaj nieprzytomni śpią… coś bełkoczą… Zero zrozumienia…
Co jest? Nie trybię – chwilę temu trwał tu balet w najlepsze, a teraz absolutny pokot… Najświętsza panienko – co za pech?!

Na środku pokoju stał taki wielki, wolny fotel… Przysiadłem, otworzyłem Królaka, sączę i kombinuję…. ? No śmiecie, dwa piwa mi stłukli… Poloniści skurkowani… Nie zostawię tak tego, nie ma chuja…
Tak łykam, łykam… Nagle sru! Olśnienie… Przecież przyjechałem tu samochodem!.
Katana na grzbiet i zjazd pod bramę. Otwieram furę, zaglądam do bagażnika… Jeeest…!

W bagażniczku spała sobie w najlepsze drewniana noga od stołu. Piękna lola zakończona sześciocentymetrową śrubą… Taka pamiątka po kuchennym stole jaki mi został w spadku po prababci…
Do tej pory nie zawodziła, więc wziąłem ją z czułością w dłoń i idę „na Rzepichę”… Tak idę, patrzę – toczy się frajerek… Cała ulica jego – łoi sobie browar… – Mam cię chujozo – Myślę sobie… Stanąłem tak centralnie na środku chodnika z lolą gotową do egzekucji – i czekam…
Lamus lazł prosto na mnie – jak ćma do świecy. Pamiętam, jak pobierał kolejnego łyczka – jak go… JEBUT!!! Ten zgrzyt tłuczonego szkła, czy tam zębów ? czasem do dziś słyszę po nocach… Koleś padł jak worek…
Uznałem się w swej zemście za spełnionego i odechciało mi się dalszych żniw. Położyłem sobie lolę na barku i jak Rambo lub coś w tym stylu – wróciłem do Kozy na melinkę…
Wokół same zwłoki, zatem znów rozsiadłem się w tym fotelu – z dumą otworzyłem to ostatnie piwko ? łykam, ogarniam raz jeszcze rysopis tego frajera – i… dociera do mnie przeraźliwa prawda ? O kurwa… to nie ten!!!!!!

—————————

Potem tylko jeszcze zostałem uświadomiony przez Godlesia, że Polonia -mimo że miała blisko- raczej się pod Rzepichą nie pojawiała…

Prequel

Wakacje 1986? ? opowiadanie z cyklu ?Nie ma zabawy i nie ma radości bez ostrego bólu wątroby i kości?

————————————————————————————-
Piwo ? biopaliwo w składzie: słód, chmiel, woda – niezbędne do funkcjonowania uduchowionych organizmów.
————————————————————————————-

Zdobyć piwo za komuny to był nie lada wyczyn. W Warszawie w latach 80-tych formowaliśmy zwykle dwie grupy ?Północ-Południe? i ?Wschód-Zachód?.
Pierwsza z nich penetrowała miasto w poszukiwaniu browca posuwając się od Ursynowa ? czasem aż po Hutę; druga zaś ruszała z Jelonek trafiając niekiedy aż na Zacisze. Często spotykaliśmy się w Centrum w ?Sezamie?, gdzie źródło biło w miarę regularnie, ale nie zawsze dla nas był dzień dziecka, więc się trzeba było najeździć…
Mary (czyta się tak jak się pisze) z Jelonek ? dnia pewnego ogłosił bunt : Ja to pierniczę… Na wakacje jedziemy do Pepików ? Się załatwi… Mam znajomka w Almaturze…
Na samą myśl o tamtejszych piwach dostaliśmy ślinotoku, a Mary obiecał solidnie drążyć temat. Po miesiącu było jasne ? jedziemy na dwa tygodnie do Brna podpięci pod jakąś studencką ekipę. Zapowiadał się raj na Ziemi.
Do dnia wyjazdu przygotowywaliśmy się tydzień: Pewex ? wódeczka, zapasy piwka te sprawy. Dali nam po 800 koron wymiany, ale każdy z nas miał ponad dwa koła tego blitu.
W ogóle to były czasy gdzie kasa nie stanowiła problemu, cudem natomiast było kupienie czegokolwiek. Nawet jak się było jeszcze nastolatem można było łatwo nakosić trochę siana ? no to nakosiliśmy…

Miało nas jechać ze sześciu, otstatecznie stanęło na trzech. I tak w godzinie ?W? na dworcu Warszawa Gdańska zameldowaliśmy się: Mary, Tymek i ja ? każdy z pokaźnym plecaczkiem. Ja miałem 16 lat, chłopaki po 17. Upał jak z Kuriera wycięty, ale co tam ? mamy piwo ! No to po piwku ? chlupes ? aaach, dobre, czerwone ?Warszawskie?. Nikt nie zważa że ma ono temperaturę wulkanicznej lawy. Wszak ważne jest, że w ogóle jest ? taki ustrój !
Pyk ? drugie okrążenie… Podstawiają pociąg ? tłum wali drzwiami i oknami do tegoż składu ? a my na spox ? walimy kolejne…
Opierniczyliśmy po cztery ? ufff, gorąco ? trzeba się zbierać.
Atakujemy pociąg…
Oczywiście wszystkie przedziały zajęte, ale nieregularnie: tu 3 osoby, tam cztery. Mary mówi do mnie ? Mam pomysł zakładaj sza(L)ik. No to przywdziałem swoją barwówę długości zdaję się 2,3m, Mary wziął łyk browca do ust ? i wskazuje paluchem na przedział, gdzie siedziały grzecznie dwie parki. Skumaliśmy w lot: przybraliśmy półprzytomne wyrazy twarzy i wbijamy się do tego boksu z wrzaskiem: – ?LEGIA WARSZAWA !!!? Tam oczywiście mała konsterna, a Mary wykłada się jak długi na podłogę i zaczyna coś go niby rzucać. Tymek w panice: – O kurwa, chyba się wyrzyga. Ja w amoku zapodałem: ?Tańczymy Labada?, Mary buchnął na podłogę tym piwem co przechowywał w ustach i… jedna z parek zniknęła.
Zdziwiło nas trochę, że nie wszyscy, no ale co tam… Kitramy te bagaże na górę, koleś ten co został z panną patrzy tak na nas spode łba ? my sadowimy się wygodnie i heja ! coś łykniem !
Wyciągamy Wyborową i Ptysia (w tym momencie pociąg ruszył), szkło przygotowane ? lejem ? a ja pytam tego co się tak patrzy, czy może lufkę. On, że czemu nie, jego panna też pobrała ? nie minęliśmy jeszcze stacji Wwa Zachodnia ? jak Borewicz (pojemność 0,7 l ) zdechł. Już wiemy, że ten gostek to Marek ze Skierniewic i z panną sobie jadą tam gdzie my, no i że też lubią się bawić ? a w dowód kolejna flacha, tym razem z ich plecaka.
Do przedziału wbija się kolo, ze 30 latek (stary się wtedy wydawał) ? szuka miejsca, bo towarzystwo z którym jedzie nudne jakieś. My już rozluźnieni, pytamy go tylko o ?kapitał zakładowy? ? a że ma ? to mówimy żeby siadał…. Pociąg stuka, wóda się leje, w Radomiu drzemy się ?CeeeeeCeeeeeCeeeeWuuuKaa – CeeeeWuuuKaaeeeeeS LEGIA !!!?
Mary jeszcze rzuca się do okna, ale za późno ? klęka zatem i haftuje wewnątrz pod oknem do i tak już przepełnionej śmietniczki…. i tyle…. stop klatka…

Budzę się pierwszy… Ciemno… O Jezu… Jesteśmy już tylko we trzech. Tymek śpi na siedząco w systemie ?na popielniczkę?, a Mary skulony jak dziewczynka z zapałkami, śpi lub nie śpi ?na hydranta?, znaczy się rzyga…
Podnoszę nogi z podłogi ? i motyw nie do uwierzenia- cała podłoga w przedziale jest w pawiu i tylko ślady po moich adikach są suche. Oprzytomniałem i…. oblepił mnie makabryczny smród ? patrzę: ja pierdolę, mamy zamknięte okno (!!!). Drę się na Tymka ? ten budzi się, baranieje, obcina, podnosi nogi ? ten sam motyw… Dopadamy do okna łapiąc tlen jak najlepsze zioło… Nawiązujemy kontakt z Marym, lecz jego odpowiedzi to ?łełe błe, kurwa. Błełe? I tak w kółko. Po jakimś kwadransie przestał się wreszcie ?uzewnętrzniać? i co nieco zajarzył – wydaliśmy mu więc rozkaz ogarnięcia bajzlu i Tymkiem poszliśmy na korytarz. Wracamy za parę minut i … kolejna rzecz wydająca się być niemożliwa….
Nie wiem czy pamiętacie jaki bajer było mieć kiedyś chińską flanelową koszulę w kratę…
No i Mary taką miał ? nówkę ! W niebiesko-granatowo-białą krateczkę. I nówką ową wytarł do sucha (tak nam się zdawało) zabejowaną podłogę… po czym na nasz widok dumnie stwierdził wskazując na ociekającą szmatę, która przed chwilunią była nowiuteńką koszulą: ?Muszę ją uprać !? I poszedł…
Wygrzebaliśmy z Tymkiem jakąś flachę. Trafiliśmy na ?Bałtyk? ? po szklanie i lulu. Budzi nas łomot ? Mary wrócił i zaliczył glebę, no ale koszuline wyprał. Tyle, że trzeba ją wysuszyć. Wpadliśmy komisyjnie na pomysł, że i tak już zimno się zrobiło, więc można przyciąć ją za kołnierzyk oknem to pęd powietrza ją wysuszy. Tak zrobiliśmy, jeszcze kolejeczka i… próba snu.
Pociąg stuka, ja otwieram oko ? i wyhaczam taką scenę: Maremu pęcznieje pysk ? rzuca się do okna i równocześnie z pawiem wydobywa się z niego skowyt: ?Moja koszuuulaaaa !!!!? No cóż, logiczne ? otworzył okno ? więc sobie pofrunęła. Chłopak wpadł w tzw. moment załamania…
i jeszcze długo stał w oknie, a pawisko sikało z niego jak krew ze świni.
Potem zachciało mu się lać. Jako że nie za bardzo łapał pion ? odprowadziliśmy go do kibelka. Czekamy, czekamy… znów rzyga. Zapewnił nas, że sam da radę, więc wróciliśmy. Nie bardzo się jednak dało, po zmianie atmosfery, wysiedzieć w naszym przedziale – zatem stoimy w korytarzu. Idą jakieś dwie fajne maniurki, nieco starsze, ale podbijamy z bajerem ? one ?cha cha cha, hi hi hi? i poszły w stronę kibla…
Za chwilę obie z przeraźliwym wrzaskiem ?Zboczeniec !!!? ewakuują się z powrotem.
Patrzymy ? obijając się na lewo i prawo idzie Mary… Może i się wyszczał, na zdrowie ? ale na pewno nie schował (!!!)
Położyliśmy się z rechotu ? uświadamiamy go co i jak, a on na to: ?Więcej luzu, wakacje są, nie ??
Powoli zbliżaliśmy się do granicy….

Polacy specjalnie się nami nie zajmowali. Jakiś celnik, widząc stan naszej miejscówki powiedział tylko: ?Po tamtej stronie macie przejebane. To czeski pociąg?. Wrażenia jednak na nas nie zrobił.
Za szybą widzimy tablicę ?KARVINA? ? ocho, to się pewnie zacznie. Mary znów nieprzytomny – przeżywa kolejne ścięcie. Wchodzi ichniejsza celniczka. Na widok nastu butelek po wódce i ich konsekwencji wpada w dziki szał. Tymek grzecznie ją informuje żeby spierdalała, a ta wybiega mieniąc się jak kameleon. Po chwili na korytarzu wybucha ożywiona polsko-czeska dyskusja. Wychlam łeb ? a tam z ośmiu mundurowców służb granicznych. Słucham ? i własnym uszom nie wierzę: nie można nas wyrzucić, bo to rządowa wymiana młodzieży (!!!) i będzie skandal… Wytrzeźwiałem: w czym ja na miły Bóg biorę udział… ??? Ja im dam wymianę ? w tejże chwili zrodziło się we mnie poczucie misji odkomuszenia czechosłowackiej ziemi.. .
Wchodzi jakiś gruby pepicki celnik sprawdza paszporty mój i Tymka, chce pasek Marego, ale ten nie dość, że ledwie żyje to nie możemy znaleść tego cholernego dokumentu… Mary jednak w ostatniej chwili zaskoczył i wyciąga paszport z… przedniej kieszeni dżinsów…. Wiecie jak mógł wyglądać paszport przechowywany w przedniej kieszeni obcislych spodni i po takich przejściach jakie miał Mary…. w każdym razie przypominał papier po kanapkach, czy coś w tym stylu… Grubas wziął ten paszporcik ? z obrzydzeniem spojrzał na Marego i rzekł z polska: ?Jaki pan taki kram?
I dali nam spokój…
Do samego Brna już spaliśmy. Ocknęliśmy się w ostrym zaduchu i piekielnym słońcu. Koniec trasy ? trzeba wysiadać…

————————-

Tymek i ja lekko schorowani opuszczamy pociąg szarpiąc się z bagażami i mimo że są znacznie już lżejsze idzie tragicznie. Mary trzyma się za łeb i szepcze ?o kurwa, o kurwa…? Na peronie ? huragan śmiechu. Nasz wagon jest do połowy od zewnętrznej udekorowany ?malowaniem? Marego. Czegoś takiego w już potem w życiu nie widziałem…
Wyłazimy z dworca i szok ? całkiem ładne miasto, to Brno, ale wszędzie bije w oczy sierp i młot, a to czerwona gwiazda, jakieś mega plakaty o przyjaźni interbolszewickiej itp. No kosmos ? to u nas przy tym ? to pełny luzik… Niby dzieciak jeszcze wtedy byłem ? bo co to jest szesnaście lat, ale sami wiecie, że wtedy dojrzewało się szybciej… Ten obraz trochę mnie jakby przestraszył, ale ten stan odczuć trwał tylko do momentu końca zakwaterowania nas w jakimś akademiku. Zaraz sobie przypomnieliśmy, że przecież przyjechaliśmy tu na piwo. Oczywiście olaliśmy jakieś zebrania wprowadzające, uroczyste powitanie itp.: kasiora w kiermany ? i w miacho !
Dostaliśmy takie mini plany okolicy, więc nie błądząc – do Centrum pojechaliśmy tramwajem. Po paru przystankach zobaczyliśmy dość imponujący sklep. Wybitka ? i już w mim jesteśmy. Ja Was przepraszam…
Radhost, Staropramen i jakieś lokalne (nie pamiętam) ? w dowolnej ilości… No to myk sześć ? i łoimy pod sklepem. Miejscowi przechodnie patrzą na nas jak na Marsjan, na razie nie kumamy dlaczego…. Wciągnęliśmy tak po cztery, trzydzieści pięć do plecaka i zurick do bazy.
Zamknęliśmy się w pokoju i doznawaliśmy nieznanych nam dotąd objawień… Sen…
Wracamy do żywych, a tu piękny letni wieczór się zaczyna… Chłopaki non stop mają film o dupach ?może byśmy coś wyrwali, może byśmy wyrwali…?
Ja jednak nie przyjechałem tu na takie głupoty i zarządzam wyjście na miasto w celach wiadomych. Zbieramy się ? na schodach mijają nas dwie niezłe cielęcinki. No jedna, blondyna, to już całkowity cud. Starsze od nas, zresztą w ogóle najmłodsi w tej menażerii byliśmy… Zanim skumałem odruchowo wyrwało mi się: ?Cześć dziewczyny, idziecie z nami na piwo ??
A ta taka super: ?A skąd jesteście ?? Ja, że z Warszawy ? i ku swemu zdumieniu słyszę po chwili zawahania ? ?OK. Poczekajcie na nas na dole!?
Trochę to trwało, ale przyszły ? o Jezu, nogi się pode mną ugięły… Dwie maniury ? czarna i biała ? szprychy jak stąd na słońce, Warszawianki… Dobrze, że one zaczęły, bo nam mowę odjęło ? wszystko jasne idziemy do jakiejś knajpy… Mało kumaty jeszcze w te klocki wtedy byłem, ale nie ma to tamto ? do tej blondyny spawa mnie jakiś magnes ? pod beretem robi się bałaganik…
Wbijamy się do knajpy ? szoking ? od razu kelner, taca z browarami, nikt nie pyta o dowód, a piwko tanie… Olśniło mnie wtedy, czemu tu nikt na mieście nie gra hejnała pod sklepem, ale co tam, podróże kształca.
Łoimy słuszną ilość, interesują się nami miejscowi. Już wiemy, że w Brnie gra Zbrojovka, że nienawidzą Sparty… Legia Warszawa ? Owszem znają…
Schodzi na polityke, głównie ?Solidarność?: Czesi szybko milkną… Wstaję i intonuję ?A mury ruuuuuną, runą ruuuuną (…)?. Zachodzi ciekawe zjawisko ? Pepiki stawiają nam nowe piwa na stół i uciekają… Ponoć wszędzie węszy bezpieka…
Jesteśmy już dobrze narąbani ? dziewuchy proszą by je już odprowadzić, więc to czynimy ? i umawiamy się na następny dzień.
A my wcale nie chcemy spać ! Tramwaje już nie jeżdżą, więc rezygnujemy z podróży z buta.
Ku naszej radości w pokoju czeka na nas jeszcze od metra pełnych buteleczek różnej maści piwka…

Na drugi dzień kombinujemy jak się zaprawić, a nie stracić kontaktu z dziewuchami. Wymyśliłem, że bierzemy je na spacer po mieście za dnia, by wieczorem spokojnie wystrzelić się w kosmos. Zaczęliśmy realizację planu. Maniury strasznie chciały połazić po sklepach, no to poszliśmy. Zupełny schiz ? w tym kraju pełnym czerwonych gwiazd ? można kupić to, o czym u nas tylko się marzyło… No to sprawiłem sobie chińskie trampki z niebieską gwiazdką…
Powłóczyliśmy się z pannami, zaliczyliśmy kilka knajp i sterujemy tak, by wieczorem je odpuścić, mimo że ta blondyna coraz bardziej dla mnie milutka…
Ale od razu zostaliśmy sami, bo nie chciało nam się do tego akademika wracać na obiad. Dałem blondynie tylko moje adiki, żeby zawiozła je na bazę, a zostałem w tych trampeczkach. Jak się okazało ? Bóg mnie strzegł… Mary daje sygnał do ataku: ?Dobra ? Idziemy ogniem !?
Mieliśmy już za sobą po pięć piwek, wbijamy się do piwiarni ? Mary wyciąga mój szalik z chlebaka: ?Zakładaj !?. Siedzę w tych barwach, tankuję. I znowu: Pepiki, gadki o futbolu, jakieś dziewczyny, polityka, stawiają nam piwo, śpiewy… Stop klatka…

—————–

Klik ? ponowny odbiór- idziemy, ciemno już, drzemy ryje, że Legia najlepsza na świecie… Przed nami jakaś cuchnąca ruskimi perfumami Czeszka z obłędnie grubym jamnikiem. No jak bonie dydy ? szerszy niż dłuższy. Nagle piesek zatrzymuje się i tuż przed Marym rozpoczyna proces defekacji… Mary poczuł się na tyle urażony, że jak nie wyjebie mu kopa ? o rety, co to było… Jamnior pofrunął, zawinął orbitę na smyczy i (normalnie to pewnie niemożliwe) spadł zszokowanej właścicielce na jej wielką jak księżyc twarz kiereszując ją w panice niemiłosiernie. Niska dość była. Pisk, krzyki, skowyt ? prawie sikamy ze śmiechu…
Podjeżdża nasz tramwaj. Wbijamy się. Ja i Mary związani jednym sza(L)em, Tymek półprzytomny. Nie wiem co we mnie wstąpiło…
U jakiejś grubej baby na kolanach siedział wnusio z pistolecikiem w rąsi… Podbiłem, zabrałem ten pistolecik i rzuciłem się na motorniczego: ?To jest napad, nie, co ja pierdole, to porwanie ? nie zatrzymuj się ? na Budapeszt! Następna stacja: Budapeszt !!! Tu nie ma żartów: Legia Warszawa !!! Na Węgry gamoniu !? Chłopaki chwycili klimat i dzielnie mnie wspomagali. Najlepiej Tymek, który wrzeszczał do zdaje się głuchej, zasuszonej staruszki: ?Na ziemię !!! Ale już !!!?
W wagonie cisza jak w czasie śmierci klinicznej… a ten gamoń motorniczy mija jeden przystanek i zatrzymuje się centralnie na środku skrzyżowania gdzie stoi coś w sensie drogówki ? i dyla do nich pokazując nas palcami…
Najwięcej przytomności zachował Mary, usuwając w mgnieniu oka uszczelkę w ?oknie awaryjnym? na drugim końcu wagonu. Nie wiem jak wyskoczyłem z tego tramwaju, ale na pewno przytomność odzyskałem dopiero w biegu…
Pamiętam tyle, że skaczący wcześniej Tymek zaliczył taki dzwon z brukiem, że gdyby był trzeźwy to pewnie by nie przeżył, ale jako pełny alkoholowy bezwład ? miał farta. Podejrzewam, że miałem to samo…
W każdym razie biegnę, ale coś kulawo to idzie. Krzyczę do reszty ?Stop, nie gonią nas!? Patrzę na swoje nogi i… usiadłem z wrażenia na chodniku ? jestem w JEDNYM bucie… Jeden trampek poszedł się pierdolić, nawet nie wiem kiedy…
Nie za bardzo jarzymy gdzie w ogóle jesteśmy. Jakieś stare kamienice, ciemnica, nieprzyjaźnie. Tymek zataczając się idzie do bramy, zaznaczając, że musi się odwodnić. Nawet do niej za bardzo nie wszedł mamrocząc coś pod nosem o parkowaniu i chamstwie. Ciemno jak, wiecie gdzie… Wtem z bramy snop światła! Reflektory samochodu. Nie… no ja chyba śnię ? Tymek sika centralnie na maskę Wołgi z ogromnym napisem ?VB? ? Służba Bezpieczeństwa….
Tak jak my wtedy spierdalaliśmy ? tak już nigdy w życiu więcej się nie zdarzyło… Oni za nami tą Wołgą, Tymek oprzytomniał, zwinny był, acz prawie go wcześniej chwycili. Myślę, że go nie złapali, bo sami byli w szoku tym co on im odstawił…. Nie mam wątpliwości ? Bóg nas prowadził…
Uratował nas jakiś zaułek z parkanem, desantem na jakiś garaż, a konkretnie jego zadaszenie, potem rura w dół i chodu dalej ? z tym sobie Wołga i ubeki poradzić sobie nie mogli. Wyskoczyliśmy zza jakiegoś winkla ? i zbawienie ? nasz akademik. Luuuuzzzz…
Nazajutrz moja prawa stopa nie pasowała do mojego adika, mimo iż na pewno próbowałem założyć prawy….

Następnymi dni jakoś nie chciało nam się już zwiedzać miasta. Wyczailiśmy zresztą fajną piwiarnię całkiem blisko naszej mety i dwa sklepy pełne browca. Organizowano nam w tym akademiku dyskoteki ? było spox. Piliśmy na potęgę najczęściej w towarzystwie tych fajnych dziewczyn. Ja się niestety zabujałem w tej blondynie, a ona to chyba wyczuła i bardzo jej to pasiło. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu odrzucała zalociki studenciaków, którzy kompletnie nie mogli skumać co ona widzi w nieletnim zdegenerowanym szalikowcu… Na razie jednak z blondyną graliśmy film: ?buziaki tak ? full opcja ? nie?. To o co w tym chłopcom chodzi miało dopiero nadejść, ale nie tam na obcej ziemi, a później w zupełnie innych okolicznościach, dla mnie najmniej spodziewanych…

Była niedziela ? a pechowo skończył nam się browar. Wszystko pozamykane, a chcieliśmy mieć coś w pokoju na wieczór. Dostaliśmy cynk, że w Centrum jest jeden sklep czynny… Namierzyliśmy go ? kolejka po piwo jak w warszawskim ?Sezamie?. Stoimy z pól godziny, podchodzę wreszcie i taka akcja:
– Czterdzieści proszę
– Proszę ? Mówi sklepowa i daje mi cztery
– Czterdzieści !!! Nie cztery…
– Aaa czternaście ! Ano Ano – I wystawia czternaście.. (w kolejce już szum)
– CZTE-RDZIE-ŚCI !!! ? Pokazuję jej palcami
– Oooo Polaki ! ? zawyła i targa na ladę dwie skrzynki, żebyśmy sobie przeładowali do stelażyków.

————————–

Następny Pepik podszedł, kupił trzy browary i… piwo się skończyło. Chłopstwo z kolejki, gdy opuszczaliśmy sklep, patrzyło na nas jak byśmy im jajka pourywali….
Potem skotłowaliśmy się jak co dzień…

Nadszedł dzień wyjazdu ? a tu nie ma kasy. Wszyscy kupują piwko, ?Lentilki? i inne tego typu pierdoły… My nie, a mieliśmy cos przywieść na prezenty i handelek… Nagle olśnienie ! Butelki ! Gromadziliśmy je najpierw w pokoju, potem wynieśliśmy do takiego kantorka na naszym piętrze. Ktoś chyba oprócz nas też tam kitrał flaszki – ludzie: tam było ponad osiemset sztuk, po koronie za każdą !!!
Obracaliśmy we trzech obładowani tymi flachami do skupu z pięć razy.

Do kraju wracaliśmy jak jacyś spekulanci. Podróż przebiegła bez przygód przy delikatnym piwku. Blondyna i ja ? nie mogliśmy się od siebie odkleić…
Byłem załamany ? za dwa dni miałem jechać ze starymi do Władysławowa…

***

Z tą blondyna to była taka historia:

Rok wcześniej byłem na wakacjach na Mazurach. Piękne okolice Puszczy Piskiej. Las na wysokiej skarpie u stóp której rozlewało się jezioro Roś…
Rozrabialiśmy tam z kilkoma kolesiami, głównie zajmując się kombinowaniem wypitki.
Sprzedawano tam piwo z browaru w Biskupcu. Chodziła taka opowieść, że kiedyś ktoś wysłał to piwo do analizy laboratoryjnej do Niemiec ? i przyszła po jakimś czasie odpowiedź: ?Wasz koń jest chory?. I faktycznie na cztery kupione butelki ? każda smakowała inaczej, a poza tym często nie tylko piwo stanowiło zawartość butelki…

I była tam jedna dziewczyna. Blond piękność o idealnych wymiarach, filigranowa siedemnastka…
Patrzyłem sobie na nią jak urzeczony nie wykonując jednak żadnych ruchów… Za małolat byłem… Blondynę zresztą od razu wyhaczył lokalny ratownik ? potężne chłopisko, brunecik – ze dwadzieścia parę lat ? nie było szans.
Pewnej nocy jednak jak z ekipą szukaliśmy wrażeń po okolicy widzę taką scenę:
Blondi idzie sama i coś do siebie gada. Podbiłem ? a ona pijaniutka, uchachana jak się masz ? brnie przez krzaki z wyciągniętymi przed siebie rękami z tekstem ?Płynę ! Normalnie płynę !? Skumałem, że nie wie co jest w ogóle grane, dowiedziałem się, że ratownik to świnia, i że nie ma gdzie spać. No to ja rycersko ją objąłem (a ona mnie) i odprowadziłem do jej namiotu, w którym mieszkała z taką jedną brzydką koleżanką. Cmoknęła mnie w policzek i poszła lulu.
Te dwieście metrów jakie przespacerowałem z nią w objęciach znacznie zaważyło na moim życiu, he he.

Jak zobaczyłem ją po roku w tej Czechosłowacji ? to z początku jej nie poznałem. Zgadaliśmy się jakoś tak w knajpie co i jak ? i w zasadzie od tego momentu jakby ktoś z nas pozdejmował blokady towarzyszące nastolatkom w tego rodzaju sytuacjach. Parę razy poszedłem z nią na miasto sam ? to były bajkowe przeżycia.
Potrafiła zadbać o moje samopoczucie. Czułem się jak król.
Pewnego dnia wyznała mi, że ma chłopaka. Takiego na stałe. Tak jakby przez chwilę wszystko umarło, ale ona jednak nie zmieniała wobec mnie swego zachowania.
Jak wracaliśmy do Polski – w pociągu byliśmy prawie cały czas do siebie przytuleni.
Kiedy całowaliśmy się na pożegnanie na Dworcu Gdańskim w jej oczach pojawiły się łzy. Tegoż dnia przywitali mnie kumple na Strefie ? oni coś przygotowali, ja coś przywiozłem ? spiliśmy się oporowo. Następnego dnia miałem jechać ze starymi do Władysławowa. Zadzwoniłem do niej wieczorem do domu z jakiejś budki. Wyczułem, że nie bardzo zdaje się może gadać, że nie jest sama, ale coś smutno brzmiała w tej słuchawce…
Nie chciało mi się jechać nad to morze, ale jak miałem siedzieć na dupie w Warszawie, a i tak się z nią nie spotykać ? to w końcu pojechałem

We Władysławowie nic mi nie pasowało. Nie podobały mi się dziewczyny, pogoda była nie za halo i ogólnie wszystko nie pasiło. Mój stary ? gość życiowo kumaty, widząc co się dzieje, postanowił mnie zabrać do knajpy. Było tam większe towarzystwo, znajomkowie moich rodziców, nocny lokalik z ?tych lepszych?, browar jakiś szkopski… I tak jeden, drugi, trzeci ? widzę niepokój matki ? czwarty… Mój stary jednak, że luz, to tylko piwko, spokojowo… Po tej Czechosłowacji coś zupełnie te piwa nie robiły na mnie wrażenia… Towarzystwu na jakieś tańce się zbiera, no to ja korzystając z zamieszania ? dziab lufę czyściory i zapitka browcem… i jeszcze raz… i znowu… Pyta mnie ktoś czy dobrze się czuję, a ja że jasne, i że jeszcze może piwko… Nagle patrzę idzie kelner ? przekrzywia się jakoś, o kurwa, on idzie po ścianie prostopadle do podłogi… nie nie, zaraz podłoga jest ścianą… Pękła klisza.
Ktoś podrywa mnie z krzesła, chwila kumacji, widzę kompletnie zarzygany stół, przy którym byłem łaskaw siedzieć. Paw jest wszędzie: w kieliszkach, na szklankach, w talerzach ze strawą ? prowadzą mnie na zewnątrz ? koniec filmu.
Na drugi dzień nikt do mnie nie ma pretensji tylko matka się drze na starzyka, że jest nienormalny i dziecko jej upił. Trochę się pieklili, a ja się zerwałem na miasto. Była taka meta, jak ją sobie nazwałem, ?pod wiatą?, gdzie bez problemu można było dostać ?Kapera?, tyle że trochę sobie za niego liczyli… Tam robiłem sobie akcje zaopatrzenia na wieczory, a że zmęczony po tym Pepikowie byłem tankowałem samotnie wieczorami pod lekturę Grzesiuka czy Tyrmanda.
Pewnego dnia rozkminiłem po gadce jakichś kolonistów z Górnego Śląska. Kolesie jacyś tacy ustawieni na bojowo, rozhukani ? postanowiłem sprawdzić gdzie mają bazę. Nie stanowiło to zbytniego kłopotu ? ale, ooooo to tak nie będzie, mieli czelność wywiesić proporczyk Ruchu Chorzów. No to ja, partyzancka dusza, poszedłem pod swoją wiatę, strzeliłem dwa ?Kaperki?, poczekałem jak ta rozwrzeszczana menażeria się oddali i wróciłem do tego ich koczowiska. Wszystko szczelnie pozamykane. No cóż trzeba walić szybę ? rwać proporczyk i spindalać… Ale coś mnie tchnęło. Mimo że miałem już upatrzony kamyk dotknąłem jednego z okien. Puściło ! Nie było zamknięte na klameczkę. A zatem siup przez okienko, zdjąłem proporczyk jak swój i wróciłem na kwatery… Dzięki tej akcji cały wyjazd uznałem za udany.
Blondi cały czas kotłowała mi się we łbie. Co dzień wysyłałem jej pocztówkę z jakimiś pozdrówkami, bez jakichś super czułości.
Pewnego dnia zapuściłem się w miasto, a pokazywali w TV mecz Legia ? Śląsk Wrocław. Nie zdążyłbym na chatę więc wbiłem się do pierwszej lepszej świetlicy przy jakimś ośrodku Kopalni Węgla Kamiennego.
Szybko było jeden zero dla naszych, więc już było jasne na sali kto jest za kim, a w zasadzie, że za Legią jestem tylko ja. Ale szalałem swoje ? jak nie jak tak…
Jak było 3:0 zacząłem już słabo kontaktować, a temperatura rosła… W końcu po jakiejś pyskówce pięciu kopaliniarzy wywaliło mnie za drzwi. Pamiętam, że byłem w takiej furii, że szedłem sam i wrzeszczałem: ?Hanysy Kornele ? ja się was nie boję, Katowice spalę, Zabrze rozpierdolę?. W końcu zaliczyłem glebę ? wstaje patrzę na jakimś szlabanie, czy czymś takimś napis: MZKS ARKA GDYNIA. W życiu nie widziałem Arkowca, ale słyszałem, że kiedyś naszych aż do morza pogonili. Nie miałem tego dnia ochotę na kąpiel ? więc się zamknąłem i na kwatery szedłem już w milczeniu.
W tym Władysławowie nic się już ciekawego nie wydarzyło. Wróciłem do Warszawy.

—————————

Zabujany byłem po maxie, ale postanowiłem być twardy. Zero kontaktu, przecież to i tak nie ma sensu. Więc robiłem to co zwykle: Łazienkowska ? mecze, czasem jakiś wyjazd, melanże i tak bez końca.
Pewnego dnia dowiedziałem się, że chłopaki organizują spotkanie paru osób z wyjazdu do Brna. Miało się odbyć na Jelonkach. Jechałem sobie bez entuzjazmu na to spotkanko sącząc ?Warszawskie? w 502, które mnie wiozło z Ursynowa i miało pętlę w okolicach Centralnego. 105, które stamtąd jechało na Jelonki właśnie mi spierdoliło, więc miałem 25 minut wolnego. Stało się jakoś tak, do tej pory nie wiem
dlaczego ? że coś jakby zaprowadziło mnie do budki telefonicznej, wykręciłem jej numer…. Mówię, że cześć, że jest taka impra, że… A ona mi przerywa, pyta gdzie jestem, i że to super że dzwonię i żebym poczekał. Będzie za 30 minut…
Czekałem, tak nie do końca wierząc co się dzieje. Nieee, myślę, nie przyjedzie…
A jednak ! Podjeżdża taryfa, szara Warszawa ? a Blondi mi z niej kiwa, że jadziem dalej. Dotarliśmy na miejsce ? imprezka już trwa, wódy w opór, klimacik jak zwykle ? ale coś mi się z nią nie skleja… A to tematu wspólnego nie możemy złapać, a to muzyka nie taka… No coś nie gra. Dobra ? luz. Ładna jest przynajmniej, przyjechała ? to się liczy. Bez ciśnień.
Nie była to raczej udana balanga, bo towarzycho jakoś się w sumie szybko rozeszło, trzech najebańców skoszarowaliśmy w jednym pokoju ? było coś koło drugiej w nocy jak powiedziała mi, żebym ją odprowadził do taksówki… Poszliśmy. Oczywiście ? gdzie tam za komuny można było znaleźć taksówkę. Wyczaiłem w jakiejś klatce aparacik telefoniczny, o dziwo działał, zamówiłem jej RadioTaxi, które miało przyjechać za godzinę. Zaczęliśmy spacerować, a ona zaczęła mówić: ?za tydzień mam zaręczyny, wiesz… Ale dobry z ciebie chłopak, dziewuchy będą za tobą szalały…? Przytuliłem ją mocno i ona tak mi nawijała ja to chłonąłem… Czas mijał.
Na pięć minut przed przyjazdem taryfy pocałowałem ją najpiękniej jak potrafiłem. Tak na pożegnanie… Pamiętam jak stała z zamkniętymi oczami i wyszeptała: ?Wiesz ja zapomniałam kluczy do domu. Wróćmy do Tymka. Pojadę do domu rano?

Weszliśmy do takiego małego pokoju z tapczanikiem. Znalazłem jakiś koc, położyliśmy się. Pocałowałem ją znowu. ?Pięknie całujesz? powiedziała. I dodała szeptem, ?A teraz nie myśl za wiele. Wiem że ty tego jeszcze nie…?. Zaczynała rozpinać moją koszulę…

Następnego dnia rano gdy się obudziłem – nie było jej przy mnie w łóżku.
Tymek patrzył na mnie jakoś dziwnie i coś marudził, a Mary nie odzywał się wcale.

Cały świat leżał u moich stóp. Miałem w sobie moc Anioła, a przede mną jeszcze dwa lata w liceum…

Czułem, że teraz dopiero się zacznie…

Liceum ? to były lata permanentnej zabawy. To pewnie nie do uwierzenia jest dla dzisiejszych nastolatków, ale nasza ekipa tylko raz w ciągu czterech lat nauki poszła na wagary. No może nie licząc urwanych pojedyńczych lekcji, czy dwóch w ciągu jakiegoś dnia… W każdym razie nie było potrzeby uciekać ze szkoły, bo bawiliśmy się tam przednio.
To była buda w Śródmieściu na Świętokrzyskiej? usytuowana bajkowo dla kolesi lubiących łapać odmienne stany świadomości. Dwieście metrów od niej była Garmażera, w której prawie co dzień były dostawy świeżutkiego piwa z Browarów Warszawskich. Przeważnie dostarczali Królewskie lub tzw. Sfinksa z żółto-białą naklejką, który ciepły, nawet w tamtych czasach, był nie do picia.
Zdarzało się czasem tak, że browca jednak nie było. Wtedy w odwodzie zostawał nam Pewex w Hotelu Warszawa. To dość magiczna budowla. Przed wojną nazywała się ?Prudential? i była najwyższym budynkiem w Stolicy. No, ale była komuna, zmienili mu nazwę i nad miastem już nie dominował. Cóż można było tam kupić? Otóż wódeczkę ? po 65 centów ?Mazowiecką? lub ?Bałtyk?. Zdaje się, że najtaniej w Warszawie.

Do tego liceum trafiłem sam. Za nic starym nie pozwoliłem sobie wybierać szkoły. Pamiętam jak łaziłem po mieście ze swoimi papierami ? i nic mi nie podchodziło. A do tej budy wszedłem ? jakaś bieganina, ktoś komuś nogę podstawił, zamieszanko ? o ! myślę ? fajnie tu jakoś… Euforia mi minęła jak podyktowali nam pierwszy raz plan lekcji. Kurwa mać: sześć godzin rosyjskiego w tygodniu !!! Poszedłem wyjaśnić nieporozumienie do sekretariatu. Byłem w klasie humanistycznej, więc pytam, że może tak do ogólnej by mnie stransferowali, odstawiam kombinację ? a tu grom z jasnego nieba ? pani mnie informuje uprzejmie, że to szkoła z rozszerzonym językiem rosyjskim ? a w dodatku pod patronatem Towarzystwa Przyjaźni Polsko ? Radzieckiej. Nie wiem czy serce mi stanęło, czy mózg ścierpł ? w każdym razie przez moment myślałem, że pójdę do piachu… Nieźle szkółkę wybrałem ? nie ma to tamto. Ale w końcu ?Boso ale w ostrogach? i ?Pięć lat kacetu? Grzesiuka czytałem już tyle razy ? że wiedziałem, iż nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej. Postanowiłem, że przyjrzę się co i jak… Okazało się, że do tej budy trafiały orły, które nie załapały się gdzie indziej. Tydzień czasu ? i mieliśmy już wstępnie wyklarowaną ekipkę: Mary, Jasiu, Koza, Baran i ja. Od razu połączyła nas najpierw gadka o piwku, a potem pierwsza wspólna konsumpcja na ławeczce w okolicach Próżnej. Dalej rzeczy zaczęły dziać się same…

———————–

Jeśli chodzi o naukę – największa jazda była z językiem rosyjskim. Nie to, żebym go nie mógł skumać ? po prostu mój organizm ideowo go odrzucał. Do tego nauczycielka była typową sowiecką krową porażoną urodą moskiewskiego metra i wszelkimi dokonaniami tamtego ustroju. Dwa lata jechałem więc na styk, ratując się lepszymi ocenami jak już nie było wyjścia. Przed ruskim jakoś tak się układało, że zawsze mieliśmy dłuższą przerwę. Tak z 15 ? 20 minut. Dawaliśmy wtedy dyla do Garmażery na dwa szybkie Królewiaki. Piwko przyjęte w takim tempie dobrze kopie, a w miarę szybko puszcza ? więc przed rosyjskim ? to było idealne rozwiązanie. Nie wiem jak to działało, ale nikt z belfrów nigdy się nie obciął, że zioniemy alkiem, za to z Marego była beka po maksie, bo jak przychodziło do czytania tekstu ? to jemu się ta cyrylica pierdoliła jak robactwo w panice ? więc bełkotał jak poparzony.
W trzeciej klasie jakoś tak na początku wpadam z Marym i Baranem na ruski ciutkę po dzwonku, oczywiście odpowiednio ?zneutralizowani? ? patrzymy ? w ostatniej ławce jakaś kobita w szarej garsonce. Wyglądała jak z propagandowego plakatu ? i faktycznie: mamy na lekcji wizytacje. Nauczycielka robi do nas wielkie oczy i groźną minę ? ocho ? widzę ? poważna sprawa… Siadamy z Marym w pierwszej ławce, a to ruskie babsko z plakatu – zaraz wstaje, podchodzi do tablicy i pokazuje na mnie: ?Dawaj pażałsta malczik. Zapiszi nam siewodniu tiemu?. Wstaje, we łbie lekki helikopter, podbijam do tablicy, a ona dyktuje: ?Borba za Rodinu…? (Wojna za Ojczyznę…). No to piszę: ?Urok?, ?Tiema?, dochodzę do tego : ?Borba? ? kurwa, zaćma ! Duże ?B?! Jak jest po rusku duże ?B? ?! Siedziała taka Mariolka, a ja do niej ?Mariolka ? jak się pisze to ?B? ?? A ta lalka bekę kręci, no bo jak można przy trzecim roku rozszerzonego rosyjskiego nie wiedzieć jak się pisze to jebane ?B?… Patrzę ? wizytująca nas sowieciara robi oczy sowy ? i jak nie ciśnie dziennkiem o stół: ?Eto skandał !!!? ? i wybiegła. Nasza pani ? mykes ? za nią. Na korytarzu awantura jak stąd na słońce. W klasie ferajna posikana ze śmiechu, a dziewczęta przestraszone. Wraca nauczycielka ? straszy mnie i Barana, który akurat wrzeszczał ?Za Rodinu !!!? radą pedagogiczną ? no młyn jak się masz…
Dwa dni później wzywają mnie i Barana do pokoju nauczycielskiego. Jest tylko pani od ruska i nasz wychowawca. Układ jest taki: jak rosyjski jest pierwszy lub ostatni ? my nie musimy na niego przychodzić. Jak jest po środku lekcji ? to mamy być obecni ? i na ostatniej ławce robić co chcemy byleby siedzieć cicho… Dostaniemy po dostatecznym na każdy semestr aż do matury ? tyle że maturę mamy zdawać z angielskiego i to śpiewająco… Dajecie wiarę ? No, he he, wiem? to trudne?
W każdym razie ? problem rosyjskiego został rozwiązany.

Jako że była to szkoła pod patronatem Towarzysta Przyjaźni Polsko Radzieckiej ? prowadzano nas czasem do tak zwanego Domu Przyjaźni przy ul. Foksal. Puszczano tam różne dzieła radzieckiej sztuki filmowej. Miało to taką dobrą stronę, że dwie godziny lekcyjne szły się pierniczyć. Ale skoro była dobra strona ? to musiała być i jeszcze lepsza. W tym że Domu Przyjaźni ? była całkiem fajna knajpa z sowieckim winiorami i szampanami. Najlepiej mi jednak wchodził ormiański koniaczek… Jak nas prowadzali do kina ? to zajmowaliśmy miejscówkę blisko wyjścia i jak już pogasili światła w ciągu dziesięciu minut ? siedzieliśmy na dole przy kielonkach. Że nigdy tam nie napatoczyła się nauczycielka ? albo, że podawali nam alk bez problemów – nie kumam…
No ale raz do Domu Przyjaźni spędzili chyba całą szkołę. Była rocznica Rewolucji Październikowej i jakieś szczególne obchody zapowiadali. Przewidzieliśmy więc, że z knajpą może nie wypalić, a i zgadaliśmy się z gośćmi z innych klas, że te obchody rzeczywiście powinny być szczególne… Zrobiliśmy taką większą grupę i podzieliliśmy ją na dwie sekcje. Pierwsza sekcja piwna: książeczki i zeszyty w szkolnych torbach ustąpiły miejsca zakupionemu wcześniej browcowi… Wbiliśmy się na tą sale ? film ma trwać ze dwie godziny. I gites. Zaraz od początku projekcji z różnych stron słychać tylko psykanie kapsli, ale wszystko na razie elegancko. Wreszcie widzimy jak Lenin wchodzi na trybunę. Druga sekcja, kefirowa, wyciąga z toreb amunicję i rozdaje chętnym. Zdaje się, że to nie tak było w planach, ale chyba Baran już miał dobrze pod sufitem, bo wstał i ? jak to miał w zwyczaju na całe gardło: ?Za Rodinu !!!? i… zajebał Leninowi z kefira. To co działo się później to całkowity kociokwik. Kto miał kefir ? rzucał w ekran. To były sekundy, ale filmiku już nie dało się oglądać… Zaraz ktoś zapalił światło i krzyknął ?Milicja !!!? Na ten dźwięk ? rozpoczęła się totalna ewakuacja ? harmider, krzyki, brzęk dziesiątków pustych butelek…
I co było później ??? A nic… Później wróciliśmy po godzinie do budy i odbyły się normalnie lekcje. Zupełnie nic nam nie zrobili… Tylko już do tamtego kina ani razu nas nie zabrali.

————————————————

Tak jak się mówi ?co to za cela, gdzie nie ma cwela? ? tak samo każda klasa musi mieć swojego debila. I takim był Koza. To znaczy, ja go bardzo ? jako dostarczyciela niezliczonych okazji do beki ? lubiłem, nie mniej jednak uchodził za kompletnego idiotę. Fakt, nie miał do nauki ani serca, ani talentu ? pił za to rewelacyjnie…
Koleżka ten miał taka przypadłość, że oceny niedostateczne zbierał hurtowo. Organizowaliśmy mu tak zwane ?Jubileusze?. Polegały one na tym, że jak w danym półroczu dostawał dziesiątą, piętnastą, czy dwudziestą ?banię? – musiał stawiać nam piwo. Któregoś dnia ? z kasiorą coś było krucho, a Koza miał grubą mamonę na płyty z takiego komisu muzycznego na Ursynowie. Wtedy jeszcze czynnie chodziliśmy na rosyjski. Siedzimy na tym ruskim wyjątkowo trzeźwi. Patrzymy tak z Marym po sobie ? chujowo ? nic nie łykneliśmy i nie łykniem. Pani rozdaje kartkówki ? Koza ? oczywiście niedostateczny. Szturcham Marego. Sprawdziłem tabelkę Kozy ? kurwa, to jego osiemnasta bańka w tym miesiącu, jutro pewnie będzie stawiał, ale na dziś to ostatnia lekcja. Pani zaczyna sprawdzać pracę domową… Wyczytuje Koze ? a on na to, że nie odrobił… Pani na to ? ?bardzo ładnie, nie wiem jak sobie to wyobrażasz ? siadaj ? dwa!?. Kikam na tabelkę – do szczęścia brakuje jeszcze jednej ?bani…?
I w tym momencie Mary przechodzi sam siebie: ?Pani mu jeszcze zeszyt sprawdzi !?
W klasie już rechot, a nauczycielka tekst: ?No właśnie dziecinko, pokaż mi swój zeszycik.? A z Kozy wydobył się niemrawy pisk: ?Zapomniałem…? Cha cha cha – jest jest jest !!!!
Miał przy sobie sporo tego blitu ? więc od razu kupił kratkę. Poprawiliśmy jeszcze jedną. Koza najebany, ale misję kupna płyt, choć już częściowo, zrealizować musi. Uparł się. Wsadziliśmy go w autobus ? pojechał. Płytek nie kupił wcale. Proste: część pieniędzy przepił ? resztę zgubił…
On w ogóle miał akcje… Baba od chemii próbowała go za uszy ratować. Wszystko miał mieć darowane ? pod jednym warunkiem. Miał wiedzieć wszystko o tłuszczach…
No i on się rył tego tydzień chyba. Dostał temat: mydło. Mnie szczena opadła ? Koza rysuje te łańcuchy, jakieś równania bez zająknięcia pisze… Ja przepraszam. Już ma być wszystko OK. ? baba go tylko pyta ? ?No dobrze to powiedz nam tylko jeszcze – co to jest to mydło ?? Cisza. Otworzył japę i nic… ?No co to jest to mydło?? ? chemiczka już wyraźnie poirytowana… ?Tłuszcz, tłuszcz !!!? dobiegają szepty od dziewuch. A Kozioł w paroksyzmach umęczenia: ?Mydło, mydło… no… taka kostka… wie pani…? i próbuje tą kostkę nakreślić rękami w powietrzu…
Mary i ja pospadaliśmy z krzeseł. Kozę bezduszne babsko wywaliło za drzwi…

W ogóle chłopak pechowy był. Nie tylko w szkole. Oczy miał duże ? panienki na to leciały, ale psom zawsze się wydawał pijany lub naćpany. No, najebani mogliśmy być w opór ? jak wchodziliśmy na Legię ? i nic. Tylko jego zabierali na bok i kazali mu chuchać… Nawet jak trzeźwy był jak ta przysłowiowa świnia.
Koło Kozy zawsze kręciły się jakieś dupy. Dostał kiedyś od jakichś lasek zaproszenia na koncert Papa Dance ? takiej chujowiutkiej kapelki z tamtych czasów. Pojechaliśmy we czterech, biorąc ze sobą Orlasa ? klienta z mojej Strefy, niezłego zadymiarza.
Impreza była na Góralskiej na Woli w Domu Kultury czy czymś takim ? podbijamy, a tam tłum miejscowej kawalerki próbuje się dostać do środka. Bezskutecznie. My z tymi kwitami pchamy się przez nich ? jakieś niezadowolenie, pomruki… Rozkminiam jednego kędziora z Legii, któremu wyraźnie nie pasujemy…
Impra nudna jak skurwysyn, po paru piosenkach jakieś zadawanie pytań tym wokalistom nieszczęsnym, alkohol z nas odparował ? dno. Wreszcie koniec. Wszyscy się zbierają. My tam koło tych panienek się jeszcze kręcimy ? a tu wjeżdża paru koleżków i w taki deseń: ?No złaźcie, złaźcie ? czekamy na was…? Mary i Koza to do wojowników nigdy nie należeli, wiec spojrzeliśmy po sobie z Orlasem. Nie jest dobrze. Podbija do mnie ten kędzior z Legii ? pokazuje na mój sza(L)ik ? ?Legia Ci dzisiaj nie pomoże…? Orlas mówi, ?dobra schodzimy. Jak ich dużo ? to każdy w swoją stronę ? jakby co zbieramy się na przystanku…? Schodzimy na dół ? tak stoi w grupkach ze dwudziestu paru typa…Rozdzielamy się. Widzę kątem oka po lewej jak Orlas zalicza w maskę. Po prawej to samo z Kozą, a przede mną jakiś parking i trawnik. Ciemno ? no to rura między te bryki ? wtem jeb ! Potężny kop zwala mnie z nóg. Patrzę dwóch takich byków nade mną ? to ja: ?Aaaaa wątroba, moja wątroba… pękła… kurwa, jestem po operacji…? W kolesi jakby prąd pieprznął: ?Zrywka!? któryś krzyknął i zniknęli. Leżę na tym trawniku. Kurwa, gdzie okulary ?! Ale, zaraz… są … i nawet całe. Nic mi nie jest, sza(L)ik mam, nikt mnie nie atakuje, wstaję ? patrzę na plac boju, a tam niebiesko od milicji. No to sobie wstałem i grzecznie poszedłem na umówiony przystanek. Zero strat, tylko spodnie troszkę brudne. Za chwilę pojawia się Orlas: ?Luz, przyjąłem dwa szybkie, nie protestowałem i honorowo mnie puścili. Zrobimy im wjazd ciężką ekipą za jakiś czas. Koze chyba nieźle obiją, bo mordy nie umiał na kłódę trzymać?. Po kilku minutach pojawia się Koza ? ja nie mogę… Był w takiej białej kurteczce, która po akcji zrobiła się czerwono biało czerwona. Widzewiak jak w mordę strzelił. A strzelił go ktoś nie raz ? masakra… Marego brak. Robimy odwrót na rewir, kur zapiał, no wcięcie.. Co jest ? Odwrót. Jedziemy tak autobusem, ludzie na widok Kozy usuwają się w kąt, a on coś pierdoli, że kilku trafił, że stu nas przecież zaatakowało ? i takie motywy… Orlas kazał mu się zamknąć i do kina Femina jechaliśmy w milczeniu. Postanowiłem, że odprowadzimy go do domu, pod drzwi ? bo coraz gorzej wygląda. Schowaliśmy się na klatkowskiej za winklem – Koza stanął przed drzwiami, nacisnął dzwonek… Usłyszeliśmy tylko kobiecy skowyt: ?Jezuuus Marrrriaaaa!!!? I Koze, jak relacjonuje jak jakaś ofiara: ?Mamusiu, wiesz byłem na koncercie ? napadli nas?. Długo z Orlasem jeszcze prowadziliśmy rechot.
Byliśmy w pobliżu Placu Dzierżyńskiego ? poszliśmy więc do ?Rzepichy?. Tam było jeszcze otwarte. Kupiliśmy pół litra na ochłonięcie…

W epoce braku już nawet nie telefonów komórkowych, a jakichkolwiek ? trudno było ustalić los Marego, a na Jelonkach gdzie mieszkał ? telefon w mieszkaniu mieli raczej tylko wybrańcy władz. Ale pocieszaliśmy się, że przecież musiał jakoś dać radę, bo przecież przeczesywaliśmy tamto osiedle całkiem dokładnie.
Rano wchodzę do ?Palestyny? (tak czasem nazywaliśmy swoją budę) ? dziewczyny mnie otaczają ? jakaś gruntowna obcinka ? i pytania ?Pawełek ? ty w ogóle byłeś na tym koncercie ?? Nie wiem o co im chodzi ? a tu się okazuje, że Koza jest już od świtu i w szatni opowiada o wczorajszym wieczorze jak o pacyfikacji Woli w czasie Powstania. Schodzę do szatni ? i mnie przytkało ? Koza ma kwadratowy łeb z zielono-fioletowymi zapuchniętymi oczami. No i przyszedł, żeby zasiać sensację. Zjebałem go jak psa i pytam gdzie Mary… Jednak nikt go jeszcze nie widział. W szkole tego dnia nie pojawił się…
Do Marego dotarłem z Orlasem wieczorem. Obraz nędzy i rozpaczy. Jak zobaczył wtedy tą załogę – popełnił duży błąd ? próbował najpierw uciekać, a potem prosił ich żeby go nie stłukli. No to go skopali… Lewą stronę głowy miał prawie czarną, a ucho ze dwa razy większe niż normalnie…
Na Ursynowie Orlas pozbierał łobuzerską ekipę na rewanż. Jednak on i bracia Zet stanowczo zabronili mi z nimi jechać. Wytłumaczyli mi to w prosty sposób: ?Ty jak nie trafisz za pierwszym czy drugim razem, a cię dobrze skontrują ? to leżysz i dostajesz buty. Po za tym z twoimi okularami zawsze są problemy.? Nie wiem, może i mieli rację ? do bysiorów jak oni ? nie należałem, ale i tak uważałem, że przesadzają… Podobno dobrze wypadli w czasie tej wyprawy, ale później był znowu dotkliwy odwet z tamtej strony na Strefie.
Ganiali się tak jeszcze po Warszawie z pół roku.

4 ( komentarze )
kw. 5, 2011
20:58
#1 Martin :

A ja zapytam w ten sposób-wykorzystując wątek angielski w tej historii…Mamy-jako LEGIA,jakąś wyrobioną opinię na temat klubu EVERTON Liverpool?

kw. 6, 2011
10:33
#2 tarcho :

dobre,dobre:):)

wrz 13, 2014
19:34
#3 BeKSa 59 :

Hehe gdybym Cie skojarzył z tym zajściem to w Gd – w muzeum byłby mały „kwas” .Gebelsowi i mnie jest bliski MU. Ok. pozdrawiam W.L.

lis 28, 2014
14:04
#4 lulek :

bravoooooooooooooooooooo!!!!

Zostaw komentarz

Nazwa

E-mail

www

Poprzedni wpis
«
Nastepny wpis
»