Pawełek: Koroniarze w Sto(L)icy cz. 2
Niżej druga część „Opowieści z dawnych lat”. Przypominamy o dosadnym języku Autora – osobom wrażliwym sugerujemy odpuszczenie tej lektury.
___________________________
Część 2
___________________________
Pomyślałem chwilę – no jak nie jak tak – giwera. Owszem mówię, ale nie na ostre? Nagana miał koleś ze Śródmieścia. Często z nami balował, a że starszy był od nas ze dwadzieścia lat nazywaliśmy go Starzyk. To był człowiek będący absolutnym życiowym anarchistą, egzystujący na permanentnym odpale. Podbiliśmy do niego, ale okazało się, że odkąd rostrzelał bramkarzy w Remoncie (co to była za akcja!!!) – to spluwkę oddał na stałe w depozyt Ogonowi. Z kolei Ogon to mój ziom z podwórka – kompletny wariat, acz spoza środowiska kibicowskiego. Miał taką dewizę, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego prócz chłopców – i zgodnie z nią spędzał większość żywota w odmiennych stanach świadomości powodowanych różnymi specyfikami – a, jak to określił, na przekór całemu światu – zapuścił sobie długi warkocz. Walimy do niego w drzwi – nikt nie otwiera. Z wewnątrz dochodzą dźwięki jakiejś muzy, zresztą wcześniej przycięliśmy, że w oknie paliło się światło – no musi być w środku. Łomoczemy już po maxie – wreszcie otworzył, stanął na progu jakiś taki rozmemłany i jak rozkminił, że to my, wykrztusił z siebie „nie piję!” i pierdolnął nam drzwiami przed nosem.
Domyśliłem się, że z nim tegoż wieczoru jest już bardzo słabiutko, ale sprawa jest ważna i trzeba ją załatwić. Skojarzyłem, że co prawda drzwiami Ogon rąbnął efektownie, ale na zamek ich nie zamknął. Naciskamy klamkę – faktycznie otwarte…
Wjeżdżamy do środka. Widzimy, że jest mały kociołek, więc stoimy w dużym pokoju i wołamy: – eee, wujek wyłaź, temat załatwiamy i spadamy. „Co jest, kurwa?” – słyszymy, nudzi się wam? Dobra, sam tego chciał, wbijamy mu się do sypialni – oooo – ale świat jest mały? w łóżeczku Ogona, pod kołderką leży czarnulka z naszego roku, z którą tydzień temu Popielowi coś nie wyszło, a którą ja do Ogona przyprowadziłem na jaranie ze trzy dni wcześniej… Popiel tak popatrzył, ciśnienie mu skoczyło, no ale Ogon nie mógł wiedzieć, że on coś z tą czarnulką świrował, więc się opanował i mówi: „giwerke ponoć przekitrujesz? Potrzebna jest”. Ogon tak patrzy, patrzy – „Ale o co się rozchodzi, jaka giwera???” Widzę, że chłopak jest na niezłym odlocie więc się wciąłem: – No kolta tego potrzebujemy, kumasz? Cztrdziestkępiątkę. – Aaaa, kolta? – Ogoniasty doznał przebłysku – No przecież leży. A co, będziecie czyścić przystanki? To idę z wami.
– Nie nie – przyhamował go Popiel – dopiłuj pannę i idź spać.
Rzeczywiście? Skierowałem wzrok za palcem Ogona – spluwa leżała centralnie, na wierzchu położona na wieży magnetofonowej. Zabrałem ją i wyszliśmy. Popiel sprawdził bębenek – pełny. Wyjął jedną spłonę: – Ja pierdolę, skąd macie takie naboje??? – A co, pytam, bo nie znałem się na tych zabawkach. ” No człowieku, przecież to są paraliżująco-duszące , w Polsce unikaty” – Możliwe, mówię. „Jakby co to u Ogona jest takich jeszcze z setka. Starzykowi ktoś z Reichu z tą giwerą importował” – O kurwa, no bajer – Popiel nie może wyjść z podziwu.
Robiło się późno, zmordowany byłem więc zawinąłem się od razu do domu. Popiel pojechał do siebie.
Wchodzi do tej swojej jamy – no nie klawo, drzwi z tego gwoździa puściły wcześniej, więc chawira stała otworem. Patrzy – w przedpokoju niedopałek , „chujowo”, myśli – znów ktoś był. Zajebać co prawda już prawie nie było czego, ale wyraźnie mu się zrobiło nieswojo. Zajrzał do lodówki, której zdaje się nikt nie chciał zapierniczyć – kika, wódka i piwko stoi? Dziwne. Nalał sobie seciszczocha, poprawił browarem, klamkę schował pod poduszkę i usnął.
Było już dobrze po północy, jak słyszy pukanie do drzwi. Gwóźdź oczywiście puścił, więc otworzyły się same. Popiel spał w opakowaniu, zatem wsadził kolta za pasek, wstaje i zagląda do przedpokoju. Na klatkowskiej stoi trzech typów. Dwóch to jakieś spasione ochlapusy tak na oko po pięćdziesiątce, trzeci zaś to taki żwawy mocno zniszczony niesportowym trybem życia kurdupel o niesamowicie napakowanych barach i podziaranej twarzy. Popiel przyciął to towarzystwo, miękko mu się w nogach zrobiło – „Czym mogę panom służyć” – zapytał grzecznie. Ten niski taki napakowany cmoknął coś, chrząknął, wyciągnął grabę i mówi – „Plasterek jestem, a to, wskazując ruchem głowy na tych dwóch spaślaków, moi ludzie. Wiesz, małolat – kontynuuje – ty chyba w porządalu koleżka jesteś, widzieliśmy twoich kumpli, też miłe chłopaki, no jak już tu sąsiad teraz jesteś – to chyba wypadałoby się jakoś poznać, nie?” Na koniec przemówienia Plasterka jeden z tych grubszych wyciąga zza pazuchy nakrytą szklanką litrową flachę z żółtawym płynem. „To łykniem, małolat!” Polał pół szklany i podaje Popielowi. Tego z kolei przeszywa milion myśli ?\” Kurwa, a jak w chuja mnie robią? A jak do tej flaszki nasikali?”
– Pij!!! Słyszy. Przybliżył do tej szklany twarz – no nie, spokojnie to jakiś bimber. Przechylił lufę i oczy mu wyszły na wierzch. Jak się troszkę odłapał – przeprosił towarzystwo i rzucił się do zlewu by się napić wody. Co prawda chciał się wyrzygać, ale wyszedłby na cieniasa. „No jak, małolat, dobre” – pyta Plasterek. „Tak niezłe, dzięki” – Kielcuch mu na to. „I co tam sąsiad, obrobili kwadracik” -zagaduje Plasterek odsłaniając w szerokim uśmiechu brak jedynek. „A widzisz, przyszedł byś do nas jak się wprowadziłeś, przedstawił grzecznie, flaszeczkę kupił, to by nie obrobili. Kultury się ucz, małolat, obycia? Śpij dobrze!”. I cała trójka zniknęła w ciemnościach korytarza. Popiel wszedł do swego lokum i w świętym spokoju zwymiotował do wiaderka…
Po jakimś czasie do zdrowia wrócił Mirozja. Jak zobaczył jaką metę skołował Popiel to z początku raczej zachwytu nie przejawiał. Ale przez to, że trzeźwy był. Po pierwszym winku zaprzestał marudzienia. Kielcuchy prowadzili bardzo męczący tryb życia, więc po paru dniach odpuściłem sobie uczestnictwo w melanżach. Nie mniej jednak na Placu Trzech Krzyży „zabawa trwała w najlepsze”
Kiedyś stoimy sobie na naszym wydziale, wpada taki jeden gostek i mówi: „Panowie, ale libacja!!! Do chłopaków przyjechali ich kolesie z Kielc, jakąś dziwkę stargali z miasta i teraz biega im nago po mieszkaniu” – no bez kitu, tego jeszcze nie było!!! Usłyszał to Kosa, wielkie chłopisko, przystojniaczek z Płocka mieniący się kibolem Widzewa, z tym że – jak rozkminiłem- to był taki kibol, co nigdy nie był na meczu. No ale koleś strasznie pewny siebie, proszę ja Was, i on mówi
– Niemożliwe, to bałach? To ja mu na to, że to nie raczej nie bałach – poszliśmy zatem sprawdzić. Wbijamy się do Kielcuchów, a tam Sodoma i Gomora! Dziesiątki butelek po różnych alkoholach z przewagą tych po wódce, a na wyrku podskakuje sobie golutka, całkiem apetyczna, ciemnowłosa rurka. Na widok Kosy wydała z siebie coś na kształt: Jaaaahuuuu!!! i rzuciła mu się na szyję.
Ta panienka to była Ula. Miała trzydzieści lat i świeżutko za sobą sprawę rozwodową. Praktycznie prosto z rozprawy poszła się napić do jakiejś knajpy na Ochocie. Traf chciał, że gdy ona samotnie siedziała przy barze – bawili się tam Scyzory. Popiel długo się na nią namierzał, bo wyglądała dość bogato, ale jak w końcu do niej podbił, to szybko gadka się ułożyła, stawiali sobie drinki, w końcu Ula wyznała, że miała strasznie stresujący pełen nieprzyjemności miesiąc i ma dziś ochotę na jakieś szaleństwo, by się odreagować. No to chłopaki zabrali ją ze sobą i przez trzy dni pierdolili w sześciu, pijąc na jej koszt. Następnego dnia Ulka wstała o świcie pozbierała swoją garderobę i wyszła bez słowa jak reszta jeszcze dobrze najebana spała. Popiel zawitał wtedy na Uniwerek i stwierdził po głębokim przemyśleniu:” Całe szczęście, bo już nie mogłem fiuta w nachach namierzyć”. Zapytałem go jak długo „M” zostaje jeszcze w Warszawie, bo chciałem z nim pogadać, a że okazało się, że jeszcze dobę – umówiliśmy się, że cała ekipa przyjedzie do mnie następnego dnia koło południa na Ursynów.
Tymczasem wśród chłopaków stłoczonych na korytarzu zapanowało jakieś ożywcze poruszenie. Okazało się, że do Domu Bez Kantów przywieźli dwie ciężarówy świeżutkiej „Trzynastki”. Na warszawskim rynku to była wtedy piwna nowość rodem z Browaru w Braniewie. Pamiętam, że bardzo pasował mi w tym piwku taki lekko podpalany, miodowy posmak, o którym gdzieś kiedyś wyczytałem, że był charakterystyczny dla wyrobów browarniczych z dawnych Prus Wschodnich.
Z przedwojennych map wiedziałem, że Braniewo to przecież niemiecka, wschodniopruska Brunsbergia, zatem przy okazji tego piwa – wszystko układało mi się w sensowną i zarazem egzotyczną całość. Przy tych wszystkich ciekawostkach, zenitem atrakcyjności tegoż trunku była jego stosunkowo niska cena – i to ona właśnie najlepiej przemawiała za tym piwem do studenckiej braci, nie wnikającej zbytnio w smakowo-historyczne zawiłości.
Spojrzałem na sikor. Było koło południa – a przed nami zajęcia z Systemów Politycznych Europy Wschodniej. Uwierzcie – nie sposób słuchać wykładu o konstytucji NRD – zatem nie wahając się – podałem udającemu się z delegacją do sklepu Popielowi parę banknotów. Kilka minut później solidnie objuczeni siatami browca zeszliśmy do wydziałowej szatni.
W tamtych czasach, jeszcze przed komercyjnym zagospodarowaniem, to było naprawdę obszerne pomieszczenie. W deszczowe lub zimowe dni sporo tam się działo. Lewą stronę tejże szatni zajmowały stare stoły i połamane krzesła, i tu właśnie gromadziła się w celach „spożywczych” młoda politologia. Schody i stół po prawej – zajmowały z kolei maniakalnie jarające trawę studentki filozofii. Dla mnie, przy całym szacunku dla filozofii jako nauki, były to panienki straszliwie nadęte, z sobie tylko rozumianym poczuciem wyższości wobec nas, wyrażającym się długimi pogardliwymi spojrzeniami rzucanymi w naszą stronę. Te damulki wydawały mi się wioskowe, ale chłopaki z Popielem na czele twierdzili, że takie upalone laski kosmicznie się pierdolą. W to akurat nie chciało mi się wnikać, bo miałem nagraną na Strefie idealną lalkę, a że byłem z nią właśnie na wieczór umówiony – to po odtrąbieniu trzech hejnalików opuściłem zacne mury Uniwersytetu.
Zapadł zmrok. Siedziałem u siebie w pokoju szprycując się „Alchemią” DireS’ów i czekałem. Spóźniała się. Podkurwiało mnie to niemiłosiernie. Ładna to ona była, fakt, nie ma to tamto, ale miała w duchowości jakąś niedefiniowalną skazę, która nie pozwalała mi jej ufać.
Z letargu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Stanęła w progu. O ja przepraszam… Te długie nóżki, krótka czarna kiecka, niedbale zarzucona na ramiona parka… Głębokie orzechowe oczy, kasztanowo-rude poskręcane włosy, przepiękny uśmiech… I już nie interesowało mnie nic. Nie zadawałem jej żadnych pytań, choć przed chwilą przecież chciałem ukręcić jej łeb. Pocałowałem ją i wziąłem za rękę. „Zobacz co mam” – szepnęła z delikatnie niegrzeczną minką… Spojrzałem – z plecaczka wyciągnęła flachę przedniego miodu. Dwójniak Litewski – pewnie zajebała staremu z barku. Skumałem co będzie grane. Mieliśmy jeszcze ze trzy godziny luzu. Wciągnąłem ją do pokoju, zamykając za sobą drzwi. „Niegrzeczny chłopiec” – zaczęła zabawę. „Nigdy nie ścielisz łóżeczka?” Wplotłem palce w jej włosy – „Nigdy, kiedy jestem pewien, że przyjdziesz… ” Przytuliła się jak mały kotek – „A jak kiedyś nie przyjdę?” – miauknęła…
Uderzyłem z nią w ślinkę. Gówno mnie w tej chwili obchodziło co będzie jak się jej kiedyś w końcu nie doczekam. Poczułem jak twardnieją jej zgrabne małe cycki. Otworzyłem flaszeczkę i położyłem się na wyrku. Strzeliła łyk, troszkę ją rzuciło… Pobrała drugi, usiadła na mnie okrakiem i w cudownym pocałunku nasączała mnie przyniesionym miodzikiem. Uwielbiałem takie picie z ust do ust. Ileż to win tak razem stankowaliśmy… Wtedy wydawał się to być idealny sposób spędzania czasu w długie jesienne wieczory. Patrzyłem na odblask świecy w jej oczach, na te poskręcane loki muskające mą twarz. Jej czarna kiecka zsunęła się sama, czując się zupełnie niepotrzebna w takiej sytuacji. Było coraz goręcej… Niby było mi zajebiście, zastanawiałem się jednak dlaczego zaraz ?po wszystkim? robię się w jej towarzystwie nerwowy…
Jazgot dzwonka i ostre słońce w oknie uświadomiły mnie, że trwa już następny dzień. Zawsze po wizycie Magdusi spałem jak zabity i nie mogłem się dobudzić. Zwlokłem się półprzytomny z koja i otworzyłem drzwi. Powitały mnie uchachane japy Mirozji i Popiela. „No jesteśmy, dawaj, zbieraj się” – reszta czeka na dole. Kiknąłem przez okno – jest cała brygada: „M”, Kaczka i Herbu, a obok nich spory zapas piwka… Ubieram się, a Popiel nawija: – „Widziałeś wczoraj, Pawełek, tą jedną z filozofii?” – „Którą?” – nie kumałem. „Oj była taka czarnula… Kuuurwa, ale bym w nią zasadził…” – nakręca się Kielcuch. „Przestań chłopaku… to jakieś wieśniary… ” – studzę go. „Jakie kurwa wieśniary?! Dobra była…”
Wybzykany byłem po maxie, więc nie chciało mi się dalej dyskutować o dupach. „Skoro dobra, mówisz – to może i dobra… ” – spasowałem. Zeszliśmy na podwórko. „M” zapuchnięty od wódy, acz w wybornym nastroju: – „Przybij pięć!!!” -ryknął na mój widok. Przybiłem i przez moment miałem wrażenie, że straciłem dłoń. Chłopaki pozbierali butle z piwem – „Idziemy na Maczu Pikczu!” – ogłosił Popiel. Po paru minutach w promieniach słońca siedzieliśmy sobie przy browarku w takiej letniej szkółce, która widziana z lotu ptaka przypominała stare miasto Azteków czy tam Majów. Piwko schodzi jedno za drugim – zaliczamy kolejny kursik do sklepu, łoimy… „M” dopytuje się o Legię, z kim trzymamy, kogo najbardziej nienawidzimy… „A wiesz ” – mówi – „W Kielcach to na Koronie nikt nigdy Legii nie widział, a cały stadion drze się, że 'CWKS ? kurwa!’ Dziwne, nie?”
– No, w końcu macie zgodę z KSP, a skoro tak jest to już wystarczy, żeby nas bluzgać – odpowiadam. ” A chuj to jest nie żadna zgoda -„M” wyraźnie się uniósł – „Cracovia – to jest zgoda, kurwa, bracia nasi kochani, a tamci to takie tam dziubdziusie…”
– A jarzysz – pytam go – że ci wasi bracia w paski to podbili do nas na Legię jak graliśmy z Barceloną? Tak centralnie w barwach oficjalnie przyjechali nas wesprzeć – i nie było żadnych jazd, a nawet jakieś pijaństwo wspólne podobno się odbyło…
– No mówili chłopaki coś o tym, było coś… a ja się nie dziwię, a dlaczego mieli nie przyjechać… Ja też bym przyjechał… Lubię Legię, nie wolno mi…?
To ostatnie wyznanie „M” kompletnie mnie zaskoczyło. Zacząłem wypytywać o sprawy związane z Koroną, ale „M” ucina wszystko jednym stwierdzeniem: – Nie będę ci tu pierdolił – sam przyjedź to zobaczysz co i jak. Zapraszam! Popiel masz przywieźć Pawełka do Kielc! I to jak najszybciej!
Wykonaliśmy kolejny kurs do sklepu. „M” już najebany przyćmił swoich ziomków zupełnie. Zaczął się teatr jednego aktora… „Aaaaaa, kurwa, ale numer, Pawełek, ci powiem… Wiesz, kurwa, jak kiedyś padła nasza zgoda z Bytomiem… cha cha… no mówię ci – przyjechała do nas Polonia, sama konkretna ekipa hanysków – nikt ich wcześniej nie witał, bo nie wiedzieliśmy czy będą na setkę – podchodzą do nas już na trybunach i ichniejszy fuhrer nawija po swojemu do naszego wodza „Te! S. Mos ploc?” (ploc = platz -> po niemiecku miejsce). Taka cisza, 'S’ spity nic nie kuma o co im biega, a tamci dalej „No! S., mos ploc czy nie?!” Nasi się już chichrają, a 'S’ tak patrzy się na nich, patrzy z absolutnym obłędem w oczach – i wypala… 'NIE!’… A wokoło w chuj miejsca… Posraliśmy się z brechtania, a „S” nadal nie jarzy w czym rzecz. No to co tamci mieli robić… Poszli w pizdu! A ty co, Pawełek – pewnie jakby te moje Scyzorki tu nie studiowały to pewnie w tej swojej Warszawie w ogóle byś nie wiedział, że jest coś takiego jak kielecka Korona, nie?”
Spojrzałem na kolesi i wszedłem mu w słowo, zwłaszcza że reszta dość miała tego monologu słuchanego po raz nie wiadomo który: – Nie nie, zaraz – mówię – W sumie nie tak dawno graliśmy mecz w bodaj 1/16 Pucharu Polski ze Stalą w Stalowej Woli. To dzień powszedni był, więc pojechała stała ekipa wyjazdowców bez przypadkowych doklein….
„M” tak popatrzył na mnie szklano-czerwonym wzrokiem. ? Stalówa, mówisz… No wiem… Mów dalej…
Bardzo mile wspominałem ten wyjazd i wyjątkowo wszystko pamiętałem z uwagi na niewielką alkoholizację, więc pociągnąłem temacik:
– Startowaliśmy ze Wschodniaka. Starsi szaleli po całym składzie, więc z takim Krzychem z Otwocka skitraliśmy się w ostatnim, zupełnie zresztą wyludnionym wagonie i zrobiliśmy pół literka pod cztery browarki ? a potem lulu. W Lublinie dołączyliśmy do reszty, gdzie z Bożą pomocą udało mi się uwolnić panienkę osaczoną w przedziale przez kilku naszych. Jeszcze był jakiś dym z sokistami,od czego Krzychu był prymusiarskim specjalistą – i z wolna pociąg przybijał do Stalowej… Krajobraz za oknem jakiś wyjątkowo przygnębiający mi się wydawał, do tego mżawka, no ogólnie – nie halo. Skład wtacza się na peron stacyjki, a tam niezły tłumek typów w czarno-zielonych szalach. Jak pociąg już prawie stawał przyciąłem takiego krępego, czarnego konkreta wymachującego pięścią wielką jak moja głowa. Ja pierdole, patrzę, a te chamy zmutowane jakieś. Każdy ma łapę jak dwie moje… Kurwa, przemknęło mi przez łeb, zajebią mnie, a na nowe okulary ni chuja już hajsu w najbliższym czasie nie skołuje… Już kombinuję, że następna stacja to Leżajsk, do meczu z osiem godzin ? trzeba tam jechać, nawciągać się browca prosto z fabryki, a potem wrócić i jakoś dobić do reszty. Ale jak to na szczęście w życiu bywa – jak się w mózgu jebie, to ciało wie jak się zachować. Zatem zanim skończyłem swoją asekuracyjną układankę – zwarty i gotowy stawiałem już pierwszy krok na peronie. Wysypaliśmy się wszyscy. Nas z osiemdziesiąt osób, stoimy tak, ekipami naprzeciw siebie. Moment zwahania i… pierdut – nie wiadomo skąd – z wrzaskiem wbija się między nas milicja oddzielając Stalowców ścisłym kordonem.
Co za schiz, myślę. Jak już byłem pewien awantury ? to musieli się wjebać. No, ale dobra… Dwóch oficerów coś tam gada do grupki zdaje się bardziej znaczących Czarno-Zielonych. Ci z kolei coś tam przekazują swoim – i cała brygada dzieląc się na mniejsze grupy rozłazi się po miasteczku. Zaraz potem okazuje się, że do meczu musimy poruszać się wyłącznie w towarzystwie resortowców. Ponieważ nikomu nie uśmiechało się siedzieć tyle czasu na stadionie – któryś z naszych Starych, w takim kozackim, luzackim stylu – podbija do znacznego rangą psa i leci w ten deseń ewidentnie robiąc sobie jajki: „Skoro się mamy razem bujać – to zróbmy tak. Do meczu pół dnia – zaprowadźcie nas na jakąś szamę, potem na piwo – i powinien być spokój… A na stadion teraz nie pójdziemy – i chuj” Ten pies tak tego spokojnie wysłuchał, pokiwał jakby ze zrozumieniem łepetyną – i odbił do stojącej w pobliżu Nyski. Coś tam poszczekał przez radyjko, zaraz potem wysiadł, podbija do nas i mówi: „W porządku. Zgoda.” Wśród nas konsternacja, chwilę potem mega beka – no ale zaraz robi się burzliwie: „Jak to, nie postawimy się kurwom?!” Ktoś tłumaczy, że przecież gdybyśmy chcieli to byśmy tych psiaków w pył zamietli, a po chuja z nimi zaczynać skoro ponoć tu pół szalikowskiej Polski przyjechało się z nami lać. Zaraz mendy sciągną posiłki i dla nas będzie po meczu. Są godniejsze ekipy i to z nimi trzeba jechać, a jak psy mają film na niańki – to w sumie tego jeszcze nie było. Pośmiejemy się. Ta opcja przeważyła. Zaprowadzili nas do baru mlecznego, gdzie absolutnie nie panowali nad tym co się wyrabia, ale i tak byli szczęśliwi, że nie jest gorzej. Jak już się nażarliśmy – nastąpiła twarda próba wyegzekwowania obietnicy łojenia piwa. Psiarze, że nie ma problemu, tylko proszą o spokój. Szliśmy spory kawałek, tak że miałem wrażenie, że się ta wioska zaraz skończy, a tu nagle jakiś zakręt, zejście w dół i stoimy przed takim dużym, rozpadającym się SAM-em, gdzie czynne jest tylko małe boczne okienko. I tu – niebo na ziemi. Zero luda, wokół stojanki do łykania browca, a w tymże okienku gruba baba z hektolitrami świeżutkiego „Leżajska” w cenie, jak dla Warszawiaków, darmowej… A było to tuż przed zapowiadanymi podwyżkami – więc się zaczęło… Ale żeśmy ruszyli! Piweczko się leje całą szerokością Amazonki, no raj, Kochani, raj…
Biesiada trwa jak na jakimś pikniku, wtem u kogoś roztropnego coś rozbłysło pod czaszeczką ? i leci komunikat „Ej, spokojnie z tym browarem! Chcą nas spić jak bydło i zrobić co im się podoba. Nie było w szkole o rozpijaniu polskiego chłopstwa?! Właśnie to przerabiamy…”
No tak – to do większości trafiło. Tempo spożycia znacznie spadło, no ale skoro zamiast chlać tylko sączyliśmy, postanowiliśmy się z nudów w parę osób na chwilę przejść. W oddali był taki baraczek niemiłosiernie przez nas obsikiwany, a zaraz dalej jakiś wiadukt. W pewnym momencie patrzymy a na tym wiadukcie stoi trzech typów w żółto czerwonych szalikach. Za moment jest ich z dziesięciu. Podbijamy bliżej i zaczynamy: „Jot Ka ? Jot Ka Ka ? Jagiellonia kurwa!!!” Na wiadukcie jakieś przeszeregowanie i odpowiedź: „Jot Ka Jot Ka Ka ? Jagiellonia kurwa!!!” O żesz… Jak to?! Nie za bardzo łapiemy co się tu odstawia ? więc lecimy: „Legia Warszawa!!!” A oni: „Korona Kielce!!!” i zajebut w nas kamieniami. No to my z dwóch stron wiaduktu pod górę do nich, ktoś pobiegł do naszych po odsiecz – jeszcze się nic na dobre nie zaczęło – znów nie wiadomo skąd – wjazd psów i pałowanie. Wszyscy jeszcze krzyczą (Koroniarze też): „MO – Gestapo!” i… psy nas pacyfikują… Potem jeszcze widzieliśmy się z nimi w drodze na stadion, ale na kilku nieprzyjaznych gestach z obu stron się skończyło…
W gardle mi zaschło od tej nawijki, więc wziąłem solidny łyk. „M” tak patrzy, baniak już mu się kiwa… – Miałem tam, kurwa, jechać, ale akurat mnie posadzili… A na meczu już nic nie było? – Nie, mówię, później w atmosferze totalnego harmidru wpuścili nas na stadion. Krzychu i ja mieliśmy plecak pełen piwa, który wnieśliśmy bez większych ceregieli. Oczywiście nie daliśmy się usadzić gdzie nam kazali i łaziliśmy się odlewać na tyłach ichniejszej ?krytej?. Gwiazdą wieczoru był lokalny kaleka, króry podbił o kulach na nasz sektor. Gościu nie miał jednej nogi, a w miejscu bodaj prawej ręki sterczał mu kikut, do którego była przymocowana jedna z kul. Stanął tak na dole przy płocie tyłem do naszych flag i wymachując tym kikutem wyskrzeczał:”Stalowa gra, Stalowa gra, eja ejaaaa ? Stalowa gra!!!” I tak z kwadrans… Wyliśmy ze śmiechu, dostał owacje – policjanty chciały go zabrać, ale nie pozwoliliśmy – ktoś z naszych potem zszedł do niego, pokłonił się w podzięce za występ, no i się ten bidak potelepał do swoich…
Po tym całym zamieszaniu rzuciłem okiem na sektory miejscowych, ja przepraszam, nieźle się zadziwiłem. Za bramką naprzeciwko flagi: Śląska Wrocław, Korony Kielce, ŁKS-u, Resovii, oczywiście miejscowe, i jeszcze paru mniejszych klubów, których nie skojarzyłem… – Fakt – potwierdza „M” – ostro się wam szykowało, ale psiorom prawie wszystkich udało się gdzieś do meczu przetrzymać. W porównaniu z innymi ? to mieliście wakacje… Po meczu najpierw was zawinęli autobusem na dworzec, inni trochę czekali…
Tak siedzimy, nawijamy ? a tu schodzą się do nas Ursynowskie Rodaki. Podbił już Ogon, Fiszer… Doskoczył jeszcze Ma(L)ita i Latek. Obecność Latka, lokalnego elegancika, powoduje wśród naszych wesołość. „Co jest?” – „M” wyraża zainteresowanie tą sytuacją – To klown jakiś? – Uuuuuchaaachaaaa – Ogon reaguje wręcz histerycznie – Nie nie, no co ty, to nasz biznesmen, człowieku, wrócił w sobotę z Holandii wyciągnął na podwórku Marlboro, zajarał ? ktoś poprosił o macha, chłopaki zamienili fajki i podali mu spowrotem Radomiaka. No i Latek tak zaciąga się tym Radomskim i jedzie z tekstem: „Taaak, kurwa… Co Marlborskie to Marlborskie…” No bez kitu, kurwa… ze szczęścia wypłakaliśmy mózgi… ? He heee ? ?M? wyraźnie rozbawiony. Wtem czoło przecina mu zmarcha: – Radomskie?! Kurwa jak można to palić?! Na takie dictum wstały wszystkie Kielcuchy: „Radomiak Radom – chuj w dupę jebanym dziadom, Radomiak Raaadom – chuj w dupe jebanym dziaaadom!!!!”. Podjęliśmy tą pioseneczkę, a już za chwilę wszyscy dawaliśmy: „Legia Warszawa!!!”. Po jakimś czasie „M” wstał i zaintonował: „Korona Kielce!!!”. No to my również: „Korona Kielce!!!” – bo właściwie kurwa czemu nie – jak zabawa – to po maksie. Darliśmy tak ryje wymieniając nasze kluby przez godzinę. „M” już zadrutowany jak Majdanek niewiele kuma. Ma film, że właśnie zrobił zgodę z Legią. Nikt nie wyprowadza go z błędu. W końcu balet jest pierwszorzędny…
Nawet nie wiem kiedy wśród nas pojawiła się Marta. Taka niby moja siostra, ale coś tam mnie czasami do niej ciągnęło. Miała ona takie akcje, że siadała mi przy różnych okazjach na kolanach i opowiadała, że teraz to ona jest młoda i musi się wyszaleć, ale kiedyś to na pewno zostanie moją żoną… Podobało mi się to blond-stworzonko, wiec nigdy nie protestowałem. Podbiła do mnie, pocałowała w policzek – towarzycho wznieciło entuzjastyczne „AAAAAA!!! Witamy! Siadaj z nami, proszę bardzo, browarek…”. Usiadła na przeciw mnie z buteleczką, a że swoja dziewucha z niej była, więc jej piwko wysychało w przyzwoitym tempie… Akurat wrócił Popiel, który się gdzieś na chwilę zawieruszył. Spojrzał na nią – i go zatkało. Marta zmierzyła go swoim kocim, powłóczystym spojrzeniem. Byłem pewien, że w tej chwili mu stanął…
CDN
Pawełek
18:41
Zajebiscie sie czyta
11:08
super!!!
« Ultrasi wybrali najlepsze oprawy do 2002 roku Nastepny wpis
Snopek: zapowiedź cyklu o historii stylu kibicowania na Legii »
23:52
Super się czyta, nie moge doczekać sie kolejnej części ;)