Kilka historycznych ciekawostek ze sportowego życia przedwojennej Warszawy i nie tylko

Autor Redakcja 1 (komentarze)

Bez cienia wątpienia warto przypomnieć garść historii publikowanych w tygodniku „Nasza Legia” w czasach, gdy jeszcze wydawali go kibice – czyli przed przejęciem tytułu przez ITI. Jednym z autorów słynących z dobrego research’u w materiałach źródłowych był Rafał Ślaski – i to na jego tekstach chcemy się oprzeć (zdjęcia pochodzą z: Andrzej Gowarzewski, Stefan Szczepłek, Legia Warszawa. 80 lat „Zielonych” – księga jubileuszowa, Katowice 1995).

[najlepsza Drużyna Legjonowa 1917]

LATA 20, LATA 30…

Kolejki cudów, przepychanki między piłkarską centralą a klubami czy wreszcie nadmiernie okazywane emocje przez niektórych kibiców. Wydawać by się mogło że takie sytuacje są przypisane do naszych czasów bo jak wiadomo, gdzie zaczynają się pieniądze, kończy się prawdziwy sport. W dwudziestoleciu międzywojennym, w czasach kiedy gra w piłkę była sztuką dla sztuki, takie patologie nie powinny mieć miejsca. Czy tak było w istocie?

[warszawski fason]

KIBICE

„Najlepiej nam było przed wojną…” – brzmi refren popularnej piosenki. Jednak współczesny kibic mógłby się czuć nieswojo na pierwszoligowych stadionach. Wówczas nikt nie śmiał myśleć o chodzeniu w barwach, flagi były obecne jedynie na masztach a pirotechnikę można było podziwiać tylko w Sylwestra. Dominowała publika odziana w szykowne garnitury, przeważnie w średnim wieku bo młodzież nie zaliczała się do stałych bywalców trybun, tak jak ma to miejsce obecnie. Za to zbliżona do obecnej była frekwencja i przepaść jaka dzieliła w tym temacie Polskę od Zachodu. W 1929 roku, największą średnią widzów mogła się pochwalić Cracovia – niewiele ponad 2900 na mecz. Na tle spotkań w Europie Zachodniej takie wielkości wręcz śmieszyły a prasa wręcz rozpływała się nad popularnością futbolu w Europie. W 1929 roku „Przegląd Sportowy” donosił że na finale Pucharu Anglii zjawiło się 140 tysięcy widzów a ponad 300 tysięcy musiało odejść z kwitkiem od kas. Z kolei na mecz Anglia-Szkocja zjechało do Londynu 35 pociągami specjalnymi ponad 25 tysięcy kibiców szkockich. W komentarzach przewijało się pytanie – kiedy tak będzie u nas? A miało być nieprędko, bowiem polski futbol dręczyła zmora, która męczy nas również dzisiaj – brak odpowiednich stadionów. Problem ten miało rozwiązać budowa dwóch nowoczesnych obiektów, wojskowego przy Łazienkowskiej i reprezentacyjnego na Szczęśliwicach.

O ile ten pierwszy udało się ukończyć, to drugi pozostał na deskach kreślarskich architektów. Mimo katastrofalnej sytuacji, za wstęp na mecze ligowe trzeba było zapłacić. W latach 30-tych najbardziej zasobny portfel musiał mieć kibic, który chciał uczęszczać na mecze Legii. Jak widać po 70 latach nic się nie zmieniło… Mimo to niektórzy mogli wejść na stadion za darmo, o czym świadczy komunikat, wystosowany przez warszawskie kluby: „Kluby ligowe z Warszawy znoszą bezpłatne bilety na mecze ligowe, wprowadzając w ich miejsce bilety ulgowe. Bilety bezpłatne przysługiwać będą jedynie graczom”. I tutaj również możemy znaleźć analogie do naszych czasów, bowiem ten przywilej ostał się do dzisiaj, chociaż można się kłócić czy słusznie… Jak zachowywała się publiczność? Z relacji prasowych wynika że nie należała do najspokojniejszych. Najwięcej zastrzeżeń budzili kibice na Górnym Śląsku i w Warszawie. Ci pierwsi swego czasu „wsławili się” pobiciem piłkarzy Cracovii, z kolei stołeczni fani budzili powszechne zgorszenie niewybrednymi okrzykami pod adresem zespołu przeciwnika. „Piłkarska Polska stanęła na skraju przepaści, w głębi której kryją się potężni wrogowie, jak absolutna depopularyzacja tego sportu, wśród kulturalnych warstw społeczeństwa a nawet zamykanie boisk przez władze bezpieczeństwa” – lamentował w 1931 roku dziennikarz „PS”.

W kontekście tego, co napisałem na wstępie, stadionowe ekscesy wydają się co najmniej dziwne. Trudno wśród statecznych obywateli szukać stadionowych rozrabiaków, gotowych wszczynać burdy. W tym momencie znów warto sięgnąć do ówczesnej prasy. Otóż nierzadko inicjatorami czy wręcz prowodyrami byli… działacze i dziennikarze, przeważnie pracujący dla lokalnych gazet. W 1937 roku na meczu sosnowieckego „Płomienia”, miejscowy kierownik drużyny, dzielił się swoimi uwagami na temat pracy sędziego z widzami, sugerując niedwuznacznie, co z takim łotrem należałoby zrobić. Kibice zaś wzieli sobie te uwagi do serca, wbiegając na murawe aby dokonać samosądu. Arbiter salwował się ucieczką a zarząd podokręgu piłkarskiego w Sosnowcu, zdyskwalifikował kierownika-prowokatora na okres 2 lat. Z kolei w Warszawie, swego czasu złą sławą przez wzgląd na brutalną grę, cieszyli się piłkarze klubu „Gwiazda”. Dzielnie sekudnowali im kibice, uznawani za jednych z najbardziej szowinistycznych w stolicy.

W marcu 1930 roku, właśnie ta drużyna rozgrywała spotkanie o mistrzostwo klasy A (czyli zaplecza ligi), z zespołem rezerw Warszawianki. Zawody rozgrywano na boisku Legii. Spotkanie toczyło się w napiętej atmosferze, podgrzewanej głównie przez zwolenników „Gwiazdy”. Kiedy gracz Warszawianki, Luxenburg zdobył bramkę dla swojego zespołu, wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Szczęśliwy strzelec nie cieszył się długo ze zdobycia gola, bowiem bramkarz „Gwiazdy” wymierzył mu „karę”, kopiąc go z tyłu. Kiedy Luxenburg odwrócił się, chcąc ukarać agresora, otrzymał od stojącego obok obrońcy cios w twarz, po którym padł nieprzytomny na boisku. Wywiązała się ogólna bijatyka między graczami obu drużyn. Piłkarzy Gwiazdy z miejsca wspomogli oczywiście kibice, którzy tylko czekali na taką okazję. Zimną krew zachował tylko jeden z działaczy, major Piasecki, który uruchomiwszy hydrant, nakazał ochłodzenie rozgrzanych głów awanturników. Jest to chyba pierwsze, udokumentowane, użycie „armatki wodnej” na obiektach Legii.

Nieustającą bolączką były obelgi rzucane z trybun, zazwyczaj komentujące postawę sędziego bądź grę przeciwnika. Oczywiście nie ma żadnego porównania z dniem dzisiejszym, bo w przedwojennej Polsce sędzia mógł być co najwyżej „kaloszem”, ale i tak dla ówczesnych obrońców moralności, „chamstwo na stadionach” było jednym z ulubionych tematów. „Co innego, że atmosfera na boisku Legii jest dla drużyn przyjezdnych więcej niż przykra. Najwyższy czas aby zarząd Legii zajął się takimi widzami i pouczył ich, że dobre wychowanie jest cechą równie cenną w salonie, jak na trybunie sportowej” – tak „Przegląd” upominał kibiców wojskowych po meczu z Cracovią w 1928 roku. Nie inaczej było podczas spotkań lokalnego rywala, Polonii. Ubolewano że większość epitetów, pochodziła zazwyczaj z miejsc zarezerwowanych dla prasy i klubowych działaczy. Podejrzewano nawet że klub niedostatecznie kontroluje kibiców, którzy zajmują nieuprawnione dla nich miejsca, bo trudno było uwierzyć że tak zachowują się ludzie, którzy powinni dawać przykład bezstronności. Oczywiście dziennikarze nie byliby sobą, gdyby nie publikowali „programów naprawczych” sytuacji na trybunach. Porównując sytuacje z teraźniejszością, nic się pod tym względem nie zmieniło, z jednym tylko wyjątkiem – przedwojenni redaktorzy wypowiadając się na temat kibiców i ich zachowania, zazwyczaj bywali na stadionach. „Do akcji uzdrowienia stosunków trzeba wziąć się od zaraz, stosując środki jak najbardziej radykalne” – apelował „PS”. „Zdaniem naszym wystarczy, aby spośród odpowiednio rozstawionych między publicznością dwudziestu funkcjonariuszy (tj. porządkowych – przyp. RaS), tylko kilku zwróciło się do posterunku policji boiskowej o ostentacyjne wyprowadzenie prowokacyjnie zachowującego się widza, a panowie zamilkną natychmiast. Jeśli bowiem ktoś zdobywa się na demonstrowanie prymitywizmu swojej natury, musi być zwalczany w identyczny sposób – brutalnie i bezwzględnie. Aby zatem zaś taki brutal nie wnosił potem pretensji o zwrot kosztów biletu, władze piłkarskie winny przypominać klubom o tablicach urzędowych, tyczących się zachowania publiczności podczas zawodów. Nie trzeba dodawać że funkcjonariusze klubowi muszą być ludźmi poważnymi. Zdaniem naszym funkcjonariusze winni spełniać swe funkcje parami, tak aby jeden zostawał przy winowajcy, a drugi udawał się po policję.” Jak widać nikt nie myślał ani o zamykaniu stadionów, ani podwyżkach cen biletów.

NIE TYLKO DZISIAJ…

Już od samego początku masowego uprawiania piłki nożnej, wiedziano że ta gra do łatwych nie należy. Szczególnie byli o tym przekonani piłkarze, którzy po wyczerpującej grze lubili się „wzmocnić”, niekoniecznie w zgodzie z duchem sportu. Problem zawodników, którzy nie mieli w zwyczaju wylewać za kołnierz, nie ominął i Legii.

W pierwszych latach po wojnie, kiedy z wielkim mozołem budowano zespół, utrapieniem dla kapitana drużyny, Stanisława Mielecha, byli koledzy którzy przychodzili na trening wiecznie zmęczeni. Po latach, jako publicysta na łamach „Stadionu” wspominał, że szczególnie w tym względzie wyróżniał się jeden z obrońców, który nie potrafił odmówić nikomu. Miał jednak, jedną, żelazną zasadę. Następnego dnia, przed rozpoczęciem ćwiczeń biegł tyle rund wokół boiska, ile dzień wcześniej wypił kieliszków. A że słowo „honor” przed wojną miało dużo mocniejszy wydźwięk niż obecnie, można było mieć pewność, co do uczciwego wykonania tej dobrowolnej kary.

[Legia była bardzo głęboko osadzona w strukturach wojskowych]

JEST TAKI DZIEŃ…

Nie ma ważniejszej daty dla Warszawy niż 1 sierpnia. Tego dnia wybuchło Powstanie – jedna z najtragiczniejszych i zarazem najpiękniejszych kart w historii naszego miasta. Zryw okrutnie doświadczonej przez okupację stolicy był największą bitwą stoczoną przez organizację podziemną w historii świata. Do walki stanęło wielu reprezentantów naszego klubu.

Część z nich poniosło najwyższą ofiarę. Zginęli obiecująco się zapowiadający pływacy, bracia Kazimierz i Stanisław Kosowscy. Na Czerniakowie, tuż obok swojego stadionu, walczył znany lekkoatleta, Jerzy Downarowicz, należący do zgrupowania Czata 49. Za swoją postawę w Powstaniu został dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. Przechodząc obok klubowych kas nie zdajemy sobie sprawy, że właśnie przez środek ulicy Łazienkowskiej przebiegała linia frontu. To właśnie w tym miejscu we wrześniu powstańcy odpierali szturm przeważających sił niemieckich. Końca powstania nie doczekał również zapaśnik, wielka nadzieja polskiej reprezentacji, młody Henryk Hebda. Inny zapaśnik, uczestnik olimpiady w Berlinie, Henryk Ślązak, zginął na Marymoncie rozjechany przez nieprzyjacielski czołg. Niemal w komplecie walczyła sekcja tenisowa, która przed wojną należała do najsilniejszych w kraju. Ksawery Tłoczyński został ciężko ranny, a jego partner deblowy, Jerzy Gotschalk, zginął. Poległ także znakomity płotkarz, Stanisław Sulikowski, końca wojny nie doczekali ciężarowcy Aleksander Mączki i Leon Bresler. Piłkarz Legii i reprezentant Polski, Jerzy Łysakowski, prosto z powstańczego frontu trafił do obozu koncentracyjnego Gross Rosen. Długa, bardzo długa jest lista legijnych sportowców, którzy stanęli do walki o swoje miasto. Tylko niewielka część nich wróciła do sportu, większość już tej szansy nie miała. Jednak wszyscy oni zapisali się złotymi zgłoskami na kartach historii Legii, chociaż wielu z nich nigdy nie odniosło znaczących sukcesów na sportowej arenie. Pamiętajmy o nich. Zawsze.

[Pamiętamy]

PS Skan ze skrótu powojennej historii klubu

1 ( komentarze )
sty 29, 2011
01:04
#1 e. :

Kapitalne, kapitalne. Mam nadzieje poczytać więcej takich ciekawych artykułów. Tylko jak zmusić małolatów by także takie artykuły czytali..

Zostaw komentarz

Nazwa

E-mail

www

Poprzedni wpis
«
Nastepny wpis
»